niedziela, 24 Listopad 2024,
imieniny obchodzą: Emma, Roman

Aktualności

A A A

Strona główna / Aktualności / Pamiętnik bezrobotnego z Zawiercia (rok 1932)

Pamiętnik bezrobotnego z Zawiercia (rok 1932)

data dodania: 2010-05-31 10:07:00

List z IGS w sprawie przyznania niagrody za pamiętnik bezrobotnego

Bezrobotnym zostałem w maju 1925 roku. Pracę, jaką otrzymywałem w międzyczasie, można nazwać wyrobieniem 20 tygodni na zasiłek. Mam lat 34. Samotny. Wykształcenie domowe, pracuję jako robotnik niewykwalifikowany. W 1913 roku wstąpiłem na tak zwany rynek pracy, zmuszony rozpocząć na swe utrzymanie myśleć samodzielnie. Gdyż pracująca matka-wdowa – nie mogła wyżywić nas trojga, tym bardziej  myśleć o wykształceniu dla mnie.

Płaca moja zostawała regulowana według przyjętych norm, popyt-podaż. W roku 1925 przy tak zwanej reorganizacji pracy – zostaje matka zredukowaną. Matka, siostra nie pracowały nigdzie – tym samym spadają na utrzymanie moje. Nieuregulowanie zaopatrzenia na starość spada całym ciężarem na siły młodsze – uwalniając dyrekcje fabryk od jakiegokolwiek troszczenia się o wypracowanych robotników, jak również nie pozwala na odpływanie normalnie starych robotników a zatrudnienie młodszych. Kwestia ta winna być jak najprędzej uregulowana.

Jak zaznaczyłem, redukcji uległem w 1925 r. Był to okres po zamianie marki na złote – i wprowadzeniu automatycznej podwyżki płac. Zarobki z tego tytułu były niezłe, praca trwała wszystkie dni, często pracując godziny nadliczbowe. Z zarobków, czyli z czasów tych – rozporządzałem trzema parami kamaszy – zapasowym ubraniem. Istniało kupno na tak zwane lichwiarskie raty – lecz z wypłatą trza było uciekać! Redukcją tą nie przejmowałem się bardzo.

Zasiłek wynosił mój 10 zł tygodniowo. Matka pobierała osobno. Równocześnie po otrzymaniu 13 ustawowych okresów – pobieraliśmy dalszą – z akcji doraźnej – bez ograniczenia. Staranie o pracę, wynoszącą 14-18 zł tygodniowo, byłoby nonsensem – lub brać takową na tydzień, dwa. W roku 1926 poczęły obiegać pogłoski o wstrzymaniu zasiłku doraźnego samotnym, a zatrudnieniu głów domów, co i nastąpiło.

Zetknąłem się pierwszy raz z P.U.P.P. już nie celem kontroli, a faktycznie o otrzymanie pracy. Zostałem wyprowadzony bardzo prędko z błędu, gdyż P.U.P.P. pracą nie rozporządzały i do dziś dnia nie rozporządzają – poza zapotrzebowaniami na roboty miejskie, tzw. publiczne, jeszcze w ograniczonej ilości – gdyż ślusarze, stróże, dozorcy – wszystko to jest zawsze przyjmowane imiennie – zależnie od władzy, w czyich znajduje się rękach Magistrat. (Istnieje do dziś dnia).

Prywatni pracodawcy nigdy żadnych zgłoszeń nie robią – wolą mieć ludzi poleconych lub zawierać umowy, kto przyjmie za tańszą cenę. Kierownikiem P.U.P.P. był wówczas stary monopolista rosyjski, do którego mogliśmy mówić jak do obrazu o głodzie, litości. Cholery! żadnej odpowiedzi. Chcąc zmusić go do zainteresowania się nami – dostał raz w łeb obsadką, suszką, koszem do śmieci – przemówił do telefonu o przysłanie policji. Zanim tu przybyła – chętnych do pracy już nie było, byli tylko ci, co tak sobie przyszli.

Zwróciłem się do znajomego o pomoc – służy w tajnej policji obecnie – gdyż zawsze miał słabość do załatwiania tajnie we dwóch. Otrzymałem list polecający, a za nim w ślad pracę w kontroli przeprowadzanej dla bezrobotnych. Po ukończeniu tej, znowu pomoc drugiego znajomego – otrzymuję funkcję dozorcy drogowego na publicznych.

Roboty te wobec nadchodzącej zimy – kończą się. Idę z prośbą do dyrektora P… osobiście. Pracę otrzymuję w fabryce. Po kilku miesiącach pracy na 3-4 dni w tygodniu – fabryka redukuje ostatnio przyjętych. Znowu 13 ustawowych zasiłków. Nauczony doświadczeniem otrzymania pracy przez P.U.P.P. udaję się wraz z zredukowanym robotnikiem Z… do Łaz, do Państwowej Kolei Państwowej prosić kilku drogowych – każą mi pisać prośbę lub odmawiają.

Pracę otrzymuje Z…, właściciel 6 mórg ziemi. Obecnie jeździ na towarowych pociągach koło Łodzi. Umiał trafić. Trafia się zastępstwo za idącego na ćwiczenia wojskowe – biorę, i to warunki tej pracy są ciekawe. Idący na ćwiczenia wojskowe otrzymuje należny urlop miesięczny z firmy, w której pracuje, równocześnie zostaje zwolniony z pracy i wymeldowany z Powiatowej Kasy Chorych, Ubezpieczenia Pracowników Umysłowych w Królewskiej Hucie. Ja zobowiązuję się nie mieć pretensji do niczego – pracować 6 tygodni ćwiczeń, a zapłatę otrzymam za dwa.

Będący na ćwiczeniach otrzymuje urlop – plus zapłatę za czas ćwiczeń; firma – ubezpieczenie i pracownika 4 tygodnie, ja płacę za dwa i zapomogę, którą jeszcze pobieram. Po ukończeniu zasiłku biorę czyszczenie kotła – z drugimi, firma Tartak i Młyn. Żyd wyzyskuje nas – za 4 tygodnie pracy bez ubezpieczenia – gdyż był to warunek, pod którym otrzymaliśmy pracę – płaci 60 zł. Pracowaliśmy od 6 rano do 6 wieczór.

Otrzymuję wiadomość: potrzebny człowiek do pracy, tylko bezwzględnie uczciwy. Za takiego przedstawiam siebie, gdy idzie o uzyskanie pracy. Idę natychmiast, coś jednak było nieuczciwego we mnie, gdyż otrzymuję odpowiedź – to nie dla mnie miejsce. Jest za stróża z płacą 2 zł dziennie. Chciałbym koniecznie widzieć tego bezwzględnie uczciwego za 2 zł dziennie.

Po tygodniu otrzymuje miejsce na cegielni jakiś człowiek. Przebywam na cegielni bardzo często, gdyż są tam doły z rybami i tablica: „Łowienie ryb wzbronione”. Co zajdę i chcę wędkę zarzucić – zawsze uczciwy z psem mi przeszkadzają. W niedzielę, święto o każdej porze dnia siedzą. Po upływie blisko roku – siedzę ze znajomym, obaj obserwujemy spławiki wędki.

Staje naraz uczciwy z psem przy nas – bez słowa protestu staram pochwycić leżącą wędkę i oddalić się. Dziwi mnie tylko, pies nie szczeka, stoi skulony – naraz słyszę, panowie, co takiego, może byście mi poradzili, jak można otrzymać zapomogę w Częstochowie, bo wyjeżdżam do synów. Został zwolniony, gdyż pracując blisko rok – spytał, czy tu są urlopy. Donieśli panu. Radzę mu jak ma postąpić.

1930 rok.
W październiku uzyskuję prace na 3 dni w tygodniu w Towarzystwie Akcyjnym Zawiercie. W maju 1931 roku – Tow. Akc. Zawiercie zostaje zamknięte na czas nieograniczony i jestem do dziś dnia bez pracy, czyli wszyscy troje – i zasiłku. Pomimo okresów pracy, sytuacja moja graniczy wprost z nędzą, gdyż pozbawiony zasiłków – biorę pracę na coraz gorszych warunkach, byle na życie coś zarobić. Rozporządzam na świeżo garniturem przenicowanym, jeżeli i ten spadnie ze mnie?

Rok 1931.
Rozpoczynamy strajkiem. Tow. Akc. Zawiercie zamierza zredukować 500 robotników, bronimy się wspólnie, wysuwamy projekt, by zamiast pracy na 3 dni w tygodniu, jak dotychczas – pracować na 1½, byle wszyscy. Zarząd odmawia ze względów technicznych i grozi zamknięciem fabryki. Zamykamy się na noc, nie chcąc opuścić oddziałów tkalni. Dyrekcja obstawia stróżami oddział ze swej strony nie dopuszczając żadnej żywności – chcąc w ten sposób zmusić nas do opuszczenia fabryki. Przychodzą nam z pomocą robotnicy innych oddziałów – łapią wóz z chlebem na ulicy, przewracają i przerzucają do nas.

Po dwutygodniowym strajku i całym szeregu konferencji postanowiono ograniczyć pracę do 1½ dnia w tygodniu. Ładna wróżba na cały rok. Groźba zamknięcia fabryki wisi jednak w powietrzu.

Ograniczam swój budżet do niemożliwych granic, wyrzucam wydatki na zapałki (reperuję starą zapalniczkę), naftę, mięso, chleb, cukier. Słodko mi się robi przy cukrze, podobno w Anglii świnie go jedzą. Jakże muszą się czuć prosięta szczęśliwe. Myślę o naszych dzieciach, lecz to nieprawda, nie wierzę. Z dwoma nałogami nie mogę sobie dać rady i zostawiam ich – machorkę, o tureckim przednim nawet nie marzę – i czytanie gazet.

Dochodzę jednak i w wydatkach na powyższe do pewnej wprawy. „Kuriera Zachodniego” czytam codziennie, wywieszonego na tablicy koło filii redakcji i administracji – ul. Trzeciego Maja. Raz w tygodniu kupujemy ze znajomym 1 kg starych gazet. Tytuły są wycięte. Koszt po 10 groszy na jednego. „Kurierów Krakowskich” wchodzi 6-7. Bierzemy zazwyczaj cztery „Kuriery”, dwie „Polonie”, i jaką „Warszawską”. Znajomy mój idzie do Łachnika – sprzedawca gazet – i podczas prowadzonej z nim rozmowy stara się wybrać, by każda była z innego dnia. W ten sposób zdobywamy wiadomości tygodniowe.

Maj
Fabryka zostaje zamknięta na czas nieograniczony. Sytuacja na tzw. rynku pracy przedstawia się katastrofalnie. O uzyskaniu pracy jakiejkolwiek w warunkach tych marzyć nie można. Prowadzone są jedynie roboty miejskie lub sejmikowe. Na razie pozostaje 13 tygodni ustawowego zasiłku. Po przeprowadzonej reorganizacji w moim budżecie – dostarczycielem pożywienia w letnich miesiącach staje się las i pole. Włóczę się po lesie, wypatrując ścieżek zajęczych. Worek cienki i sidła noszę za pasem. Gdy upatrzę odpowiednią chwilę i ścieżkę, stawiam oko – w przeciągu dwu dni zazwyczaj leży zając.

Plagą moją są leśni, psy i tacy sami bezrobotni, którzy chcą wykorzystać czyją pracę. Oszukasz leśnego – trzeba się skryć przed idącym bezrobotnym – który ogląda krzaki – na trawie czegoś szuka – wszystkim się zachwyca. Idziesz już na pewnego – tu stoi Curek – macha ogonem, już wie, że w sidle. Gdy taki przyjaciel, klnę po cichu i wyrzynam kij, mój przyjaciel nie czeka na rozmowę, tylko targa oko i w nogi.

Raz spotkała mnie uczta. Spotkałem zająca napastowanego przez jastrzębia. Zapalczywszej walki nie oglądałem nawet w cyrku. Bek, sierść, pierze, krzak, pod który usiłował umknąć zając – wszystko to zdawało się koziołkować. Pospieszyłem z pomocą napastowanemu, dając parę razy w łeb jastrzębiowi, póki się nie uspokoił. Zająca w tym stanie też nie wypadało zostawić samego, zabrałem obydwóch. Jastrząb po urwaniu łba miał 12 funtów, rosół był z niego jak oliwa, zając 14.

Specjalnie lubię chodzić na młode wrony. Stare znają mnie do tego stopnia, iż na mój widok w lesie kraczą jak opętane. Biję kijem w drzewo, na którym są gniazda, a gdy młode się odezwą, włażę po nich. Siedzą w gnieździe jak w klubie dyrektorzy lub ziemianie, miny zuchowate – łeb goły, tylko czaszka świeci, kark pofałdowany, nos orli. Znać rasę i stary ród, brzuch okrągły, nalany tłuszczem – frak i garnitur zawsze ciemny – na nogach lakiery lub boks.

Nigdy ich nie zrzucam, jak to czynią wiejskie chłopcy – lecz ostrożnie znoszę na ziemię, kładę na grzbiet i patykiem naciskam po brzuchu, gdy zaczną wrzeszczeć, to stare latają jak zwariowane – o mało co nie dotykają głowy mojej. Gdy już ledwo zipie – ściskam palcami za szyję, parę kłapnięć powiekami i gotowa, biorę drugą. Zwracam się raz do towarzysza mych wypraw z pytaniem, czego my te ptaki tak męczymy. Odpowiada mi, że istnieje prawo. Człowiek krzywdzony z przyjemnością drugiemu krzywdę wyrządza. Po chwili dodaje: a może zaprawiamy się do wymierzania sprawiedliwości.

Przechodząc koło pól biorę zazwyczaj po kilka marchwi, korpieli czy ziemniaków – z nastaniem jesieni znoszone porcje zaczynam powiększać celem zrobienia zapasów na zimę.  W wycieczkach tych nie jestem sam. Chodzą różni, patrzą na pola obrodzone – często jeden drugiego nie możemy przetrzymać w zachwycie nad urodzajem. Poznajemy się bardzo łatwo i wspólnie przystępujemy do dzieła.

Wracam raz z opisanej wycieczki do domu – zastaję siostrę zapłakaną. Co ci jest – pytam. Krzesła trzy zapisali z magistratu za podatek mieszkaniowy i poborca powiedział, że zabiorą, gdy nie zapłacimy. Idę na drugi dzień do magistratu, komisarz nie przyjmuje, tylko zastępca w tych sprawach. Przedstawiam, jestem bez pracy, zapomoga już na wyczerpaniu, nic nie pomaga, płacić muszę. Dostaję przy tym lekcję o kasie pustej, skarbie, że mieszkam w Polsce, a płacić nie chcę. Rezygnuję z oporu i płacę.

Poszła tygodniowa zapomoga, drugą trzeba zanieść gospodarzowi za mieszkanie. Pozostaję dwa tygodnie bez grosza, gdyż niezapłacenie po sobie trzech następujących rat, bez żadnych komentarzy, czy oskarżony pobiera małą zapomogę, lub pracuje na 1½-2 dni – duża rodzina – pozostaje bez pracy – sąd oddala, następuje wyrok, zasądzający płacić, a w razie dalszego niepłacenia – groźba eksmisji w miesiącach letnich. Poznał sąsiad to na swej skórze. Długi czas był bez pracy, żonę miał chorą. Gdy tylko dostał się na roboty publiczne, gospodarz sprawę skierował do sądu, sąd zasądził jednorazowo płacić. Komornik położył mu areszt na rzeczy. Mieszka do marca, wyprowadzi się bez gratów.

Październik i listopad.
Pozostaję bez jakiejkolwiek zapomogi – pożywienie moje zaczyna się składać z samych ziemniaków, dobrze choć, że grzyby są. Piję kawę ze spalonego żyta, z domieszką żołędzi i herbatę z suszonych skórek jabłek. Wszystko to z letnich zapasów. Ostróżyny z ziemniaków sprzedaję na machorkę i proszki z kogutkiem na ból głowy dla matki. Spać kładziemy się o 6-7 celem oszczędzania światła i opału. Poznaje długość nocy zimowych. Sen nie przychodzi, a idą różne myśli. W głowie szum i trzask.

Na nic wszelka oszczędność. Pozostaje artykuł, który pochłonie całoletnie latanie. Ze strachu i szacunku dla niego, piszę dużymi literami: Węgiel. Tego w żaden sposób zastąpić lub oszczędzić nie można. Lato jeszcze możliwe, lecz zima od października do marca lub kwietnia – 5 miesięcy – to znaczy 12 lub 15 metrów – równa się 60-70 zł. Suma nie do zdobycia i zarobienia. Pozostaje wyjście – znowu kraść.

Decyduję się na pójście do Łaz na sortownię. Wychodzimy zazwyczaj o godz. 10 wieczór, jak idzie dobrze powrót 6 rano. Źle, wracamy o 5-6 po południu. Przynoszę od 50 do 40 kg węgla. Po kilku turach klnę na cały świat i siebie. Obchodzić trzeba posterunki policji, przez lasy, karczowiska, strumyki, przychodzę przemarznięty i mokry – idąc niewiadomo co pod nogami, śnieg, pniak czy dół. Jeżeli ktoś upadnie, żaden nie ogląda się na drugiego – do tego to ciągłe nasłuchiwanie: prędko krzykną stać!

Wpaść w ręce policji z Łaz, trzeba odleżeć 2 tygodnie. Biją łeb nie łeb gumami, żadnych argumentów (na kobiety to są jeszcze możliwsi). Słynny przodownik policji M… – myślę nieraz, czy służbista taki, czy też co dostał w łapy od Rady Zjazdu Zagłębia Dąbrowskiego. Żyje w Zawierciu 300 do 400 osób z kradzieży węgla, a kradną? Wszyscy robotnicy. Istnieją partie, które mają w swym gronie kobietę, ta oddaje się stróżom, kolejarzom, ci mają naszykowany węgiel lub ustawiony sygnał, że policja jest.

W Zawierciu i okolicy znajdują się pokłady węgla brunatnego, który przed wojną był używany przez biedniejszą ludność na opał, jako dużo tańszy. Dziś wydobywają go Poręba i Hulczyński w ograniczonej ilości. Cena jego jest jednak dosyć wysoką, jak mnie informowano, prawdopodobnie jest podatek nakładany dosyć wysoki, by węgiel ten nie konkurował z kamiennym – czy nie można by przyjść ludności z pomocą przez odpowiednie ustalenie cen.

Konsument i tak zamieniony w złodziei, a premia jaką płacimy, gdzie idzie, na płace dla panów akcjonariuszy, zamieszkałych w Paryżu, Berlinie czy Włoszech. Znowu nie wierzę, by tak mogło istnieć u nas. Z braku funduszów przestaję kupować i na kilogramy stare gazety. Zaczynam chodzić na stację, wyczytuję wszystkie tytuły pism w kiosku „Roju”, czasem znajdę „Kuriera” lub kawałki pism ilustrowanych w koszu na śmieci. Przyzwyczajenia czytania nie mogę się pozbyć. Jednego dnia znajduję cały „Kurier” zamknięty w koszu. Chowam go prędko do kieszeni.

W domu przy rozwijaniu wylatuje łeb, grzbiet i skóra ze śledzia. Mam ochotę zwrócić się do tych, którzy mogą sobie pozwolić na rzucanie całych „Kurierów”, by odpadki nie zawijali w gazety. Nie wiem jak to zrobić, lub w tych domach, gdzie są różne tygodniki i miesięczniki, też można by tak dla fantazji zmiąć i wyrzucić, zamiast palić. Myślę o bibliotece. Istnieją u nas Macierzy Szkolnej – zastaw 2 zł, opłata miesięczna 1 zł. Są jeszcze inne lub prywatne. Lecz w żadnej nie wypożyczą książki na legitymację P.U.P.P., ostemplowaną przez całą długość: „bez prawa do zasiłku”.

Wędrówki po mieście rozpoczynam od godz. 7 rano. Wlokę się pewnego dnia rano, zalatuje mnie znany zapach – chleb świeży. Przystaję bezwiednie. Ładują na wóz chleb z piekarni. Za chwilę wóz rusza, by stanąć przy następnym sklepie. Idę za zapachem – oglądam się, jest nas już kilku. Piekarz znosi do sklepu pieczywo, gdy zniknął za drzwiami, rzucamy się do chleba.

Słyszę strzał jeden, drugi. Właściciel strzela w górę. Alarm jeszcze większy. Przyciśnięty do wozu, co wyjmę chleb, to mi go wyrwą z ręki. Łapię jeszcze raz bochenek chleba i próbuję uciekać. Znowu mi chcą wyrwać. Kopnąłem porządnie. – O rany boskie, zabił – krzyczy jakaś stara baba. – Puść – wrzeszczę, gdzie tam, pazury wbiła i trzyma jak w kleszczach. Słyszę gwizdek policji. Targam na pół bochenek i uciekam do domu (podaję adresy piekarzy, których to spotkało:… – można sprawdzić).

Popełniłem błąd nie do darowania przy redukcji. Chory jestem, mam 40 stopni gorączki, febrę i silny kaszel. Szczęściem, po obmywaniu octem wstaję. Wzorem innych bezrobotnych nie poszedłem do lekarza Kasy Chorych po zredukowaniu jako chory i nie powtarzałem tych wizyt co pewien okres czasu. Dziś nie mam lekarza i lekarstwa. Trzy miesiące minęło.

Wizyty u lekarza Kasy Chorych są bardzo łatwe, gdyż wszystko z góry ułożone, naprzód numerek, później czekanie w ogonku u drzwi gabinetu. Gabinet tak urządzony, iż odległość biurka, przy którym urzęduje do drzwi – wymierzona tak dokładnie, by starczyła na opowiedzenie choroby.

Lekarz, gdy ma coś ciekawego za oknem – patrzy w okno, słucha tylko – gdy kończysz mówić co ci jest – wyciąga rękę ku stosowi leżących papierów, wyciąga pasemko papieru – gotową receptę i podaje ze słowami: „trzy razy dziennie”. Powaga z jaką to czyni, przypomina mi ptaka ładnie upierzonego na katarynce, który wyciąga losy szczęścia dla wszystkich gotowe i każdemu prawdę mówi.

Są to skutki ustaw takich jak: musisz przyjść w ciągu dni 20 od daty zwolnienia; zabrać czas lekarzowi i sobie, lekarstwo wyrzucić na śmietnik, czynność powtórzyć tę parę razy, by w razie rzeczywistej choroby mieć lekarza i lekarstwo. Kto tego nie czyni, pomimo płacenia składek przez lat 5 czy 10 korzystać z lekarza nie może. Również z ambulatoryjnego leczenia, gdyż lekarz bada chorego dopiero w łóżku, gdy leży, lub w szpitalu. Są jeszcze mądrzejsze paragrafy.

Chorobę przewidzianą co rok dla kobiety płaci się pełne 100% i urlop 6-8 tygodni. Suchoty nieprzewidziane u szlifierza w hucie szkła lub robotnika w przędzalni po opłaceniu składek przez lat kilkanaście – leczy Kasa Chorych w przeciągu 3-9 miesięcy, tak samo reumatyzm itp. choroby. Jeżeli się nie wyleczysz, to przychodzisz do lekarza Kasy Chorych, ten podaje ci katalog i wybierz sobie nową chorobę, gdyż na tę samą nie wolno, trzeba ją zmienić. Mając tak świetny sposób leczenia – nie wyzyskuje go nasza propaganda zagraniczna. Ogłośmy w Davos czy Riwierze, a setki kuracjuszy o różnych przewlekłych chorobach, przyjadą do Polski ich się pozbyć w ciągu 9 miesięcy lub zamienić na przyjemniejsze. Złoto popłynie do naszych kas pustych.

Lub też stwórzmy „Kasy prawne” dla robotników, w których będą urzędować adwokaci – gorsi od lekarzy nie są, tylko jeden z końca języka wszystko wie, drugi ciągnie za język pół godziny, do samego dna oka chce zajrzeć – a nie będziemy mieli pomyłek: iż jeden bezrobotny czy ubezpieczony Kasie Chorych ma lekarza 9 miesięcy, drugi 3, trzeci po miesiącu zwolnienia musi mieć zaświadczenie do lekarza Kasy Chorych z P.U.P.P., czwarty nie ma wcale korzystać – może z Opieki Społecznej, której fundusze są zawsze wyczerpane i lekarstwo trzeba samemu płacić.

Dziś idziemy do p. komisarza Z… celem rozmówienia się co do otrzymania  pracy lub zasiłków. Po przyjęciu nas udziela nam lekcji o patriotyzmie, za dużym rozbudowaniu ubezpieczeń społecznych w Polsce. Chory – do magistratu, mieszkania nie ma – do magistratu, pracy – do magistratu. To się wszystko musi skończyć, trzeba samemu sobie radę dawać – funduszy nie ma na to. Krzyczy i kłania się – znak, by opuścić gabinet. – Panie komisarzu – wtrącam – może by pan był łaskaw zwolnić nas z podatków, płacimy mieszkaniowy, za który mają nam budować domy, Kasę Chorych, Ubezpieczenie, na artykułach spożywczych. – Ja nie od tego, macie swych posłów, to się do nich zwróćcie. Wychodzimy.

Znowu pytanie, czy może istnieć instytucja prywatna, która by ubezpieczała na wypadek eksmisji i pobierała 3 zł kwartalnie z jednego mieszkania, a zobowiązań nie wykonała. Nie – prokurator, sąd i więzienie. Jeżeli państwu czy samorządom potrzebne są fundusze, niech je ściągają pod nazwą podatku, a żadnych zobowiązań nie robią. Damy ci mieszkanie, tylko zapłać 3 zł kwartalnie. Wyleczymy cię – dasz 2 złote na tydzień, będziesz bez pracy – otrzymasz zapomogę lub pracę, daj jeden złoty na tydzień. Za pięć lat bezrobocia nigdy pracy nie otrzymałem z P.U.P.P. Upływa drugi miesiąc jak pozostaję bez zasiłku. Żaden mi kawałka chleba nie podał.

Na drugi dzień idziemy do pana starosty K… Prosimy o zasiłki, pracę, lekarza, inni mówią o butach, odzieży, o dzieciach głodnych. Udziela nam odpowiedzi, nie mówi a rzuca słowami – zdaje się, należy do rodziny lekkoatletów. Najpierw ekonomia, prawo i umowy międzynarodowe. Skutki spadku funta angielskiego, marki niemieckiej, by cieszyć się ze złotego, który mocno stoi.

Za cały ten czas grzeję się przy piecu i zaczyna mnie interesować porzucony niedopałek papierosa, leżący koło spluwaczki. Po kilku ruchach mam go w kieszeni. Nareszcie coś ciekawszego. Powstają obywatelskie komitety w Zawierciu też, na czele którego ma stanąć komisarz miasta, drugi pod patronatem p. starościny – tylko na razie czekać spokojnie, żadnych zgromadzeń, niezadowoleń, gdyż z całą energią to uspokoi. Przypominam sobie krwawy wielki piątek – w 1930 roku. Opuszczamy gmach starostwa. Cieszy mnie ten niedopałek, gdyż na ulicy takiego nie znajdę.

Nareszcie w drugim miesiącu mojego łażenia, otrzymuję 1 metr ziemniaków, są zakupione przez magistrat w  Poznańskiem – na wagonie napis Kościan – najgłówniejsze, są dobre, równocześnie otrzymuję 2 metry węgla na grudzień i styczeń.

Grudzień.
Otrzymuje matka dalsze dwa metry ziemniaków, z których po przywiezieniu do domu, wybieramy 40 kg zupełnie zgniłych, sprzedaję ich po 2 grosze kg dla świń, 1 metr sprzedaję za 3 złote – też dla karmienia bydła, są zmarznięte, gniją bardzo szybko, o trzymaniu dłuższym w piwnicy nie ma mowy. Resztę wycieramy na placki. Ziemniaki te pochodzą z przydziału Obywatelskiego Komitetu i są ofiarowane przez Wielkich Ziemian, na wagonie napis – o ile się nie mylę – Tarnopol. Większa część bezrobotnych nie otrzymała kartofli. Z 120 wagonów, które przydzielił Komitet Obywatelski dla Zawiercia na papierze – połowa przyszła – coś nie bardzo się spieszą Wielcy Ziemianie. Przynoszą nam kwit na żywność. Na miesiąc grudzień 3 osoby otrzymują:
15 kg mąki żytniej   
3 kg mąki pszennej,
1,5kg słoniny,
1 kg kaszy,
1 kg grochu,
1 kg grochu Wiktoria,
0,5 kg mydła,
- cukru,
wyraźnie: kreskę cukru. Nie znając takiej miary w Polsce idę, lecę do sklepu, tam okazuje się, iż cukru nic. Nie pytam, ale pewnie znowu jaka świnia zjadła (myślę o angielskiej).

Zachodzę często do magistratu. Przy roznoszeniu talonów żywnościowych, wydawaniu kartofli, pracują bezrobotni. Proszę p. Komisarza L… o pracę. Otrzymuję roznosić talony. Na trzeci dzień przychodzi federacja Obrońców Ojczyzny do Komisarza, celem zatrudniania tylko obrońców. Nazajutrz są wyznaczeni nowi, ja usunięty. Zarobiłem jednak 20 zł, z tych 10 niosę za mieszkanie. Zastanawiają mnie ci obrońcy.

Poszedłem w 1918 roku jako ochotnik do wojska polskiego, zwolniony w 1921 roku. Świadectwo mej służby brzmi:
Spełniał swoje obowiązki wzorowo, był zdolnym i pełnym inicjatywy pracownikiem – a także bardzo uczciwy i sumienny.                                                                                            
Dow. baonu Kajetanowicz.
Za zgodność: Witkowski, ppr. i adiutant.
Nazwiska prawdziwe. Ciekawym, jakie by mi dziś wystawili?

Nie przypominam sobie dnia, w którym szedłbym czy walczył z bolszewikami przeciw Polsce. Jako bezrobotny w 1930 roku chodzę na kursy instruktorów i otrzymuję świadectwo jako instruktor i otrzymuję świadectwo jako instruktor kategorii II O. P. Gaz. z wynikiem zupełnie dobrym. Koszt książek, mapek, ponoszę ze swej kieszeni.

Przyglądam się tym, którzy mają pracę stałą. A to kto? – pytam znajomego. Odpowiada mi szeptem: F…, zasłużony przy rozbijaniu domu ludowego w Jaworznie, oraz pracował przy wyborach. A ten drugi R…, taki sam.
Ja w 1930 roku chodziłem na kursy O.P.Gaz.
Niech mi kto wytłumaczy.

Święta Bożego Narodzenia nadchodzą, kupuję za 1 zł 5 gr samego mięsa. Na rynku, gdzie czynię zakupy, stoją stoły zawalone samymi ryjami, ogonami i nogami świńskimi – towar z rzeźni katowickiej. Podchodzę, każę sobie dać pół kg ryjoszka. Piętkę czy ucho – pyta rzeźnik. Piętkę – odpowiadam. Równocześnie pytam, może mi Sz. Pan powie, skąd tyle ryjów w Polsce. Jak to, to pan nie wie, grzbiety idą do Anglii, do tego nie wolno świni uderzyć, gdyż żaden Anglik nie kupi zbitego grzbietu. Nawet bezrobotny? A coś pan myślał. Płacę 40 groszy i uciekam.

Jak sprytnie działa propaganda bolszewicka – raz cukier, węgiel, teraz te grzbiety. Co robi nasza defensywa? Po drodze biorę śledzionę za 25 groszy i wstępuję do jatki z koniną po kilo mięsa – kosztuje 40 gr. Po wyjściu pluję kilka razy na chodnik, jak to jest przyjęte u kupujących koninę. (Jatka przy ulicy Blanowskiej nr 1). Równocześnie daję przepis na sporządzenie klopsa, dowolnej wielkości, zależnie od objętości garnka lub familii, choć ten zawsze równa się familii. Bierze się śledzionę, obrzynki z ryjoszka, trochę koniny, dla smaku posolić i dodać parę ziarenek pieprzu, zemleć lub usiekać i dodać suchego chleba tartego do należytej wielkości, upiec na słoninie. Kości z ryja użytkować na krupnik.

Wigilia.
Od rana czekam na tradycyjny obiad. O głodzie wałęsam się po mieście. Jutro będzie chleb na śniadanie i klops. Coś we mnie z uciechy mruczy. Gwiazdy jak nie ma, tak nie. Nareszcie widzę jedną. Siadamy do stołu.
Pięć potraw.
1) Opłatek.
2) Zupa grochowa.
3) Kapusta z grzybami.
4) Po całym grzybie smażonym na oleju.
5) Herbata z cukrem.
Coś jednak jest, cały czas nie przemawiamy do siebie ani słowa.

Idę na pasterkę. Gdyż święta i niedzielę wychodzę z domu tylko o zmierzchu ze względu na swoją jesionkę i kamasze. Czuję wszystkie kamienie i gruz przez podeszwy. A wierzch? Są tylko trzy łaty, których w żaden sposób nie mogę doprowadzić do jednego koloru. Jedna z rękawiczki starej – ta zawsze ruda – druga z cholewy, stały kolor mat – dopiero trzeci błyszczy.

Boże Narodzenie.
Radość, słońce, wszystko pobieżało do Betleem. Nad okolicą całą chmury ciężkie, ołowiane, deszcz pada. Spędzam czas w domu i myślę. Jeżeli wytrzymam cudem do marca lub kwietnia, otrzymam pracę na publicznych na trzy dni po 6 godzin. Zarobek mój wyniesie 12 zł na tydzień.

Po 20 tygodniach zwolnienie, gdyż wyrobię na zasiłek. Jak zapłacę zaległe mieszkanie, węgiel, pokryję bieżące wydatki, do tego buty i jesionka – matka też w kaloszach chodzi – choć nic nie mówi, ale widzę trzewików nie ma. Siostra? Zamykam oczy. Cyfry zaczynają przybierać formę liter dużych, czarnych, zaczynam ich sylabizować.
Wyrokiem Sądu Doraźnego został skazany.
Wyrok wykonano dnia… o godz. … Datę swej śmierci muszę wpisać sam. Ciężko, bo ciężko, lecz trudno, jeśli to przeznaczenie.

Przesyłam pracę swą w formie pamiętnika i proszę o łaskawe wybaczenie, tak błędów jak i papieru, na którym piszę, lub zbyt otwartych myśli, lecz bezrobotny – to człowiek, który różnie myśli – ukrywanie tego uważam za niewłaściwe i chybiające celu, do którego zamierza przystąpić Instytut.

Na wszystkie przytoczone rozmowy lub fakty, mogę służyć dalszymi szczegółami – są autentyczne.


Robotnik tkacki zamieszkały w Zawierciu (Andrzej Będor)
Zawiercie, dn. 4 stycznia 1932 r.

 

 

***
„Nie wstydzę się własnego życia i dumny jestem, że... pochodzę z Zawiercia...”

 

Andrzej Będor pochodzi z Zawiercia. Urodził się w dniu 27.11.1887 r. wraz z siostrą bliźniaczką zamieszkującą stale razem z bratem. Do 1966 r. zajmowali oni w tym mieście małą kuchenkę na poddaszu dawnego robotniczego domku, pozbawioną kanalizacji i wszelkich wygód.
Rodzice byli w końcu XIX w. bezrolnymi wyrobnikami wiejskimi. Do Zawiercia przywędrowali w 1895 r. z majątku ziemskiego Zawady, położonego w najbliższych okolicach Zawiercia (ówcześnie zwanego Małym, przynależnym do gminy Kromołów).

Ojciec Andrzeja pełnił w Zawadach funkcję stelmacha, jego dziadek był w tym samym majątku ogrodnikiem. Rodzice nie uczęszczali do żadnych szkół, byli jednak samoukami z zamiłowania. Chcieli się uczyć i rozumieli znaczenie nauki. Ojciec nauczył się czytać i pisać w wojsku. Matkę nauczyła tego dziedziczka A. Szulcowa z majątku Irządze, sąsiadującego wówczas z Zawadami. W majątku tym matka Andrzeja wychowywała się jako córka fornala, pełniąc już jako 10-letnia dziewczynka funkcję podręcznej w szwalni dworu.

O warunkach życia i pracy w obu majątkach rodzeństwo Będorów mówi niechętnie. Andrzej Będor pytany o szczegóły odpowiada: „na co rzucać słowa, które zdzierają zasłonę pamięci i otwierają to co boli? Ojciec pracował tam po 16 godzin i to ciężko pracował. Trudno jest mówić jakim człowiekiem był dziedzic, bo ten człowiek już się skończył. Moi rodzice też już dawno nie żyją. Uważam, że nie godzi się rozpowiadać o tym, co było ich własnością...”.

Po przenosinach do Zawiercia ojciec pamiętnikarza już tego samego roku rozpoczął pracę jako stały robotnik w fabryce bawełny. W dwa lata potem przyszły na świat pierwsze bliźnięta, tj. pamiętnikarz i jego siostra Maria. W 1899 r. urodziło się trzecie dziecko – syn, wskutek trudnych warunków rodziny umiera on mając zaledwie dwa lata. W 1902 r. matka powiła martwe bliźnięta.

W 1905 r. nagle zmarł ojciec Andrzeja. Wspomina on ten fakt w sposób następujący: „W ten dzień były demonstracje w Zawierciu. Demonstranci zrywali orły rosyjskie zawieszone przy wejściu do urzędów, goniły i łapały ich za to sotnie kozackie na koniach. Kozacy mieli nahajki, tj. długie baty plecione z rzemieni zakończonych kulkami z ołowiu i haczykami, szable i bagnety. Demonstranci uciekali przed kozakami po sieniach i bramach. Kozacy wpadli tam za nimi i kogo znaleźli bili i często zabierali ze sobą.

Jak to się wszystko działo, to wszyscy ci co mieszkali w naszym domu stali w sieni i wyglądali na ulicę, patrząc co się dzieje. W pewnej jednak chwili zaczęli uciekać z sieni do mieszkań.
Myśmy z rodzicami też tam stali i jak inni zaczęli uciekać, to ojciec wyjrzał zobaczyć, dlaczego to robią. Wtedy zobaczył, że kozacy jadą wskok do naszej sieni. Widząc to, ojciec zatrzasnął drzwi i zamknął je na klucz, a potem uciekliśmy do mieszkania. Kozacy zaczęli rąbać po drzwiach, ale ich nie wywalili i polecieli dalej. Wszyscy co mieszkali w naszym domu okropnie się wystraszyli tych kozaków, a ojciec tak się przejął, że... zmarł”.

Od tej pory matka utrzymywała i wychowywała oboje dzieci samotnie. Od śmierci ojca wpajała im, że słowo matki jest decydujące w każdej dziedzinie życiowej, ponieważ ona staje im za matkę i ojca razem. Autorytet matki w oczach bliźniaków był istotnie bardzo wysoki. Siostra Andrzeja do dziś przechowuje i ze wzruszeniem pokazuje zapiskę uczynioną w panieńskim pamiętniku z 1917 r. ręką matki: „wiara i praca niech cię wzbogaca, a jeśli chcesz być szczęśliwa – bądź zawsze cicha, łagodna, cnotliwa. Nie wierz ułudzie świata, bo ta – cierniowy wieniec uplata...”.

Siostra Andrzeja stwierdziła, że te kilka wierszy zdecydowało o jej całym życiu, złożonym w ofierze bardzo kochanej matce i uwielbianemu przez obie bratu. Maria Będor zrezygnowała z tych przyczyn nawet z wyjścia za mąż, aby nie opuścić matki i brata. Gdy pracowali, prowadziła im gospodarstwo, gdy cierpieli – pocieszała, gdy na starość brat uległ paraliżowi, stała się jego pielęgniarką i najczulszą opiekunką.

Powróćmy jednak do 1905 r. Po śmierci męża wdowa starała się o zatrudnienie w tej samej fabryce, w której on pracował. Dyrektorem fabryki był wówczas Edward Strzeszewski, który – zdaniem Andrzeja – raczej wysoko cenił pracę ojca i jego jako człowieka. Szacunek ten przyczynił się do tego, że dyrektor zaproponował matce pamiętnikarza, aby podjęła pracę w domu, co ułatwiłoby jej opiekę nad dziećmi. Praca owa miała polegać na obieraniu papierków i szpulek z resztek bawełny. Matka jednak stanowczo odmówiła tego rodzaju formy zarobkowania.

Domagała się stałego zatrudnienia jej jako robotnicy w fabryce, motywując swoje życzenie pragnieniem przebywania wśród ludzi. Starania wdowy poparł ówczesny proboszcz ks. Zientara. W 1906 r. rozpoczyna więc matka Andrzeja robotę w fabryce bawełny w Zawierciu, w tzw. składalni, zwanej Blichem. Pełniła funkcję „obciągaczki”.

Praca na tym stanowisku polegała na wyszukiwaniu plam i dziur w gotowych sztukach i wycinaniu ich oraz zarabianiu. Płacono jej za to 60 kopiejek za ponad 10 godzin pracy dziennie. Pracowała od 6 godziny rano do 6 godziny wieczorem z przerwą półtoragodzinną na obiad w domu. Przerwa trwała od godziny 12 do 13.30.

Pamiętnikarz wspomina, że matka w czasie zatrudnienia w fabryce należała do Związku Chrześcijańskiej Demokracji. W organizacji tej poznała ks. Wajzlera, który przychodził na zebrania Związku oraz uczył w dwuletniej, przyfabrycznej szkole. Do szkoły tej po pewnym czasie dostał się Andrzej. Matka nauczyła go czytać i pisać, wskutek czego przyjęto go na drugi rok nauki. W 1912 r. otrzymał świadectwo ukończenia 5 semestrów owej szkoły, mając wtedy 15 lat.

W fabryce bawełny matka Andrzeja pracowała przez 25 lat. W czasie tym ani razu nie zmieniła działu zatrudnienia. W 1930 r. na skutek masowych zwolnień w czasie kryzysu wraz z innymi starymi ludźmi straciła zajęcie. Mimo wysługi lat miała kłopoty z emeryturą. Przejścia te przyczyniły się do choroby, a złe warunki przyspieszyły jej śmierć.

Historię własnej pracy zawodowej Będor relacjonuje tak: „Po ukończeniu szkoły moją pierwszą pracą zarobkową były zakłady przemysłowe w Porębie. Przyjęto mnie do warsztatów mechanicznych za ucznia. Dostać się do zakładów było trudno, ale mama dała majstrowi »upominek« i wówczas mnie przyjęli. Pracowałem w tych warsztatach niestety krótko, bo w 1914 r. wybuchła pierwsza wojna światowa. Przez tę wojnę zwolnili mnie z pracy, kiedy miałem 17 lat.

W tym czasie w Zawierciu porozwieszane były ogłoszenia o zapisach na wyjazd do kopalni węgla na Śląsk. Mówiło się o tym ówcześnie, że to »wyjazd do Niemiec«, bo granice wtedy wynikały z rozbiorów. Zapisałem się na taki wyjazd i z grupą robotników pojechałem do Rydułtowic, w powiecie rybnickim. Zatrudniony zostałem w kopalni »Heymgrube«. W kopalni byłem pomocnikiem ładowacza i zarabiałem 6 marek za dzień pracy, co wówczas uważano za dobre zarobki.

Zarobione pieniądze wysyłałem matce i siostrze. Wysyłało się owe pieniądze przez takich, co skończyli robotę lub zrezygnowali z niej i wracali do domu. Bywało, żeś dawał sporo grosza takiemu, bo trafiło się jeszcze i w polu dodatkowo komuś pomagać, albo w gospodarce drzewa narąbać czy inne roboty wykonać.

Dawałeś grosz znojny, a on wcale do rodziny nie dojechał, bo ten co pieniądze wiózł rodzinie powiedział, że je »zgubił«, czyli wiadomo było, że je skradł. Po takiej stracie trzeba było dłużej zostawać w kopalni i znowu zbierać pieniądze”.

W ten sposób pamiętnikarz pracował w powiecie rybnickim przez pełne cztery lata. W 1918 r. zgłosił się do Sosnowca i zaciągnął do wojska polskiego jako ochotnik. Wcielono go do III Pułku Strzelców Podhalańskich. Z pułkiem tym walczył pod Lwowem i pod Równem, brał też udział w bitwie nad Styrem.

Gdy minął czas wojenny, został przez władze wojskowe zatrudniony w biurze III Baonu Pułków Strzelców Podhalańskich jako kancelista i sekretarz. Zwolniono go z wojska w stopniu kaprala. Nie było mu źle w wojsku, toteż do dziś skrzętnie przechowuje pozostałą mu z okresu służby pamiątkę w postaci zaświadczenia o wzorowej pracy w charakterze siły kancelaryjnej w biurze III Baonu.

Po powrocie z wojska do Zawiercia matka starała się koniecznie zatrudnić syna tam, gdzie pracowała sama, to znaczy w fabryce bawełny „TAZ”. Jako stała pracownica fabryki zwraca się z prośbą o przyjęcie syna do dyrektora fabryki, J. Przyborowskiego. Dyrektor jako warunek zatrudnienia Andrzeja postawił zapisanie go do Związku Chrześcijańskiej Demokracji.

Do organizacji tej należała matka, więc z zapisem syna nie było żadnej trudności, zwłaszcza że poparł tę sprawę ks. Wajzler, który uczył Andrzeja w przyfabrycznej szkole. Będor przyjęty został do działu, w którym pracowała matka. Zajmowała się ona wówczas tzw. namierzaniem, syn zaś stemplował i przeglądał gotowy towar, pełniąc funkcję brakarza. Początkowo zarabiał za dzień pracy 6 marek, a potem 5 zł. Matka Andrzeja zarabiała jako kobieta mniej, 4 zł za dzień.

O fabryce z tego okresu Będor mówi następująco: „... w Blichu i jego sekcjach pracowało przeszło 400 ludzi, większość kobiet. Samych dziewcząt było ze 200, mężatek było mniej, a starszych kobiet było bardzo mało i nie chcieli ich wcale brać do roboty. Mężczyźni co pracowali byli także tylko młodzi i nie było ich wielu”. Zdaniem pamiętnikarza, w „TAZ” pracowało się wesoło, ale było to zajęcie męczące. Praca trwała długo, mało za nią płacono, pracowało się najczęściej stojąc i bardzo krzyczano, żeby robić prędko.

W fabryce „TAZ” został zatrudniony jako stały robotnik. Pierwszy raz zwolniono go w 1925 r. na okres pół roku. Po tym czasie fabryka zatrudniła Andrzeja ponownie w tym samym dziale na półtora roku. Od 1927-1928 r. pracował w „TAZ” tylko doraźnie. Stałej pracy już nie miał. W jej braku imał się różnorodnych robót publicznych prowadzonych na terenie Zawiercia i w jego okolicach. Najdłużej pracował przy budowie kolejowej linii Zawiercie – Tarnowskie Góry oraz Zawiercie – Mrzygłód.

Przy ostatniej budowie przez dwa tygodnie był przypadkowo „dozorcą” grupy robotników, zastępując znajomego. Po zakończeniu tych budów nie znajduje żadnej pracy i przebywa w domu na utrzymaniu matki. W podobnej sytuacji znajdowała się i jego siostra, której stale odmawiano zatrudnienia tak w „TAZ”, jak i gdzie indziej, podając za powód odmowy pracę matki oraz to, że brat jest zdolny do pracy.

W 1929 r. Andrzej Będor, nie mogąc znaleźć w Zawierciu żadnej pracy, wyjechał na Polesie, gdzie zatrudniony był przy budowie fortyfikacji. Była to praca sezonowa, wobec czego jesienią wrócił do Zawiercia. Po powrocie niemal natychmiast został zatrudniony w „TAZ”, ale tylko na okres trzech tygodni, po czym znów stał się bezrobotnym.

Nie mając żadnego zajęcia chodził wraz z innymi bezrobotnymi na hałdy składów kolejowych, gdzie magazynowano węgiel. Bezrobotni poszukiwali tam węgla na opał, wymieniali go również na ziemniaki, które stanowiły podstawę ich pożywienia. Strącali też węgiel z przejeżdżających przez Zawiercie pociągów towarowych. Praktyki te nie były bezpieczne ani łatwe, ponieważ magazyny i przejazdy pociągów były dozorowane, a strażnicy byli uzbrojeni. Złapanych na gorącym uczynku bili, aresztowali, bywało, że do kradnących strzelali.

O zdobywaniu węgla z pociągów towarowych pamiętnikarz opowiadał tak: „... wskakiwało się w biegu na wagony z węglem i co sił zrzucało się węgiel. Trzeba było mieć do tego swoich kamratów co zbierali to, co spadało i w tym czasie jak szedł pociąg, bo on zasłaniał od strażników. Kamraci musieli pozbierać i uciec. Zrzucających węgiel było mniej, a zbierających więcej. Trzeba było mieć takich kamratów, co nazbierali tobie i sobie. Bezpiecznie nie było.

Można było spaść z węgla załadowanego w wagonie – pod pociąg. Mógł się na skaczącego węgiel z wagonu osunąć i strącić go. Można było zlecieć na szyny zeskakując. Można też był zostać postrzelonym przez strażników pociągu lub magazynów. Strażnicy ci strzelali na postrach, ale jak zobaczyli, że wielu kradnie to i strzelali do ludzi, żeby ich złapać. Jak złapali, to takiego bili i aresztowali.

Żeby skakać do pociągu trzeba było mieć mocne ręce i nogi, aby skacząc w biegu – skoczyć tam, gdzie się wymierzyło i gdzie było się za chwycić. Jak nie miało się swoich kamratów, to trzeba było wskoczyć, zrzucić, zobaczyć kto zbiera, zeskoczyć i pozbierać, albo odebrać co się zrzuciło i dopiero uciekać.

Wszystko to trzeba było zrobić tak prędko, jak szedł pociąg, inaczej strażnicy torów, magazynów i pociągów złapali i cały trud był na nic, choć bezrobotni pomagali sobie, jak mogli…”.
W tym czasie na utrzymanie rodziny pracowała głównie matka Andrzeja, zatrudniona stale w „TAZ”.

Pomagała matce wówczas siostra, która chodziła prywatnie haftować bieliznę paniom z miasta. Za dzień pracy zarabiała 50 groszy oraz jeden posiłek dziennie, zwany obiadem. Obiad ten przynosiła do domu i dzieliła między matkę, brata i siebie. Na haft chodziła trzy razy w tygodniu. Bywało, że zamiast wypłaty mówili jej, że co zarobiła to przejadła i gotówki wcale nie dali. Życie wtedy było ogromnie drogie. Za metr węgla chłopi dawali metr ziemniaków, a potem kazali sobie dawać półtora metra węgla za metr ziemniaków.

Będor otrzymywał przez pewien czas zapomogę dla bezrobotnych. Wahała się ona od 5 do 10 zł miesięcznie. Pamiętnikarz utrzymuje, że była ona wyznaczana nie od wysokości ostatniego zarobku, ale od średniego zarobku w ciągu 15 tygodni ostatniego zatrudnienia. Opowiadał on, że „bezrobotni byli takim rozdziałem gotówki ciężko pokrzywdzeni, bo zarabiali dorywczo grosze, a zapomogi dostawali jeszcze bardziej marne. Nie można z nich było ani żyć ani umrzeć”.

Dla poprawienia swojej sytuacji bezrobotni podawali różne miejsca pracy i większe zarobki – byle wyciągnąć większe zasiłek. Jeśli podaną wersję pracy urzędnicy sprawdzili i stwierdzili wprowadzenie w błąd, bezrobotny był surowo karany więzieniem albo karą pieniężną nawet do tysiąca złotych. „Kto nie mógł zapłacić, to gnił w więzieniu i często wcale już do domu nie wracał”.

Do 1937 r. Andrzej Będor nigdzie stale nie pracował. Zimą tego roku sezonowo został zatrudniony w „TAZ”. Pracował trzy dni tygodniowo, potem dwa dni w tygodniu. Zarabiał za dzień pracy 5 zł i 24 grosze.

O zarobkach tych mówił tak: „…jeśli zarobiłem 81 zł 54 grosze to potrącenia wynosiły 60 zł 59 groszy, a wypłata miesięczna na utrzymanie, światło i ubranie zamykała się w kwocie 20 zł 95 gr. Z kwoty tej trzy dorosłe osoby nie mogły się utrzymać. Wtedy brało się zaliczkę na węgiel, na kaszę i na mąkę i to znowu potrącali i tak było w kółko”.

Według zachowanej książeczki obrachunkowej Andrzeja Będora na potrącenia w 1937 r. w „TAZ” składały się następujące pozycje: podatek 1,80, chorobowe 2,03, emerytura 2,71, fundusz pracy 0,82, fundusz bezrobocia 0,41, Fundusz Obrony Narodowej 2,62, ofiara na kościół, pomoc zimowa 0,10, LOPP 0,10, zaliczka na węgiel i długi 50 zł.

W maju 1938 r. Andrzej Będor został znowu zwolniony z braku pracy i mimo gorączkowych poszukiwań nie mógł znaleźć żadnego zatrudnienia przez blisko rok. Wiosną 1939 r. dostał się do fabryki „TAZ”, lecz tylko na jeden miesiąc. Pracował tam dwa razy tygodniowo. Wczesnym latem zdobył znowu możliwość pracy w „TAZ”. Pracował przez półtora miesiąca dwa razy tygodniowo, po czym został zwolniony raz jeszcze. Pod sam koniec lata przepracował w tym samym miejscu jeszcze jeden tydzień. W sumie w okresie od stycznia do września 1939 r.

Andrzej Będor pracował zarobkowo przez niecałe trzy miesiące, zarabiając po około 40 zł miesięcznie, bez potrąceń. Wybuch II wojny światowej położył kres tej szarpaninie.
W latach drugiej wojny światowej Zawiercie wraz z całym okręgiem znajdowało się w granicach tzw. Reichu. W początkach okupacji, w 1940 r.

Będor dzięki pomocy znajomych został zatrudniony w szamotowni będącej wtedy pod zarządem niemieckim, a znajdującej się w Łazach koło Zawiercia. Pracował tam do dnia wyzwolenia. W szamotowni był niewykwalifikowanym robotnikiem fizycznym, pomagającym przy wyrobie surowej gliny. Zarabiał wówczas po 3 marki na dzień. Do pracy dojeżdżał. Cały czas okupacji niemieckiej był stałym mieszkańcem Zawiercia. Miał kartki żywnościowe dla Polaków i figurował w rejestrach ludności polskiej.

Natychmiast po wyzwoleniu Będor szukał stałej pracy w Zawierciu, rejestrując się w tamtejszym urzędzie zatrudnienia. Przedstawił opinię wiceprezydenta miasta Zawiercia, który stwierdził, że w czasie okupacji przebywał Będor stale w mieście i czuł się Polakiem. O tym samym świadczył ówczesny sekretarz Miejskiego Komitetu Polskiej Partii Robotniczej – Iskierka.

Historię zatrudnienia w Polsce Ludowej autor pamiętnika nr 29 opisuje następująco: „Pierwszym zajęciem, jakie dostałem po wyzwoleniu była praca kancelisty w Zarządzie Miejskim.

Wtedy było brak ludzi i mimo, że nie miałem ukończonej szkoły powszechnej wzięto mnie do pracy. Pracowałem na tym stanowisku do maja 1945 r. Na życzenie własne przeniosłem się jesienią tegoż roku do Urzędu Zatrudnienia, gdzie zaangażowany zostałem w charakterze pracownika umysłowego, jako referent branżowy w dziale pośrednictwa pracy.

W ciągu następnych lat awansowałem tam na zastępcę kierownika działu branżowego pośrednictwa pracy. Awans ten przyniósł mi pierwszą w życiu podwyżkę uposażenia w kwocie 3000 zł dodatku służbowego. Pierwszy też raz otrzymałem samodzielne, kierownicze stanowisko służbowe. Pierwszy raz tyle zarabiałem i odtąd nie musiałem się nikomu kłaniać i poczułem się wolnym człowiekiem”.

W początkach marca 1950 r. znowu na własną prośbę przeniósł się Będor do Huty „Zawiercie” na stanowisko referenta socjalnego. We wrześniu tegoż roku dyrekcja Huty „Zawiercie” wysłała go na trzymiesięczne szkolenie zawodowe dla pracowników socjalnych w Łodzi.

Będor podkreślał znaczenie, jakie przywiązuje do tego kursu on – człowiek o niepełnym podstawowym wykształceniu, który zawsze pragnął się uczyć, a nigdy nie miał możliwości uzupełnienia swej wiedzy. Na kursie pasjonowały go takie zagadnienia, jak nauka o Polsce współczesnej i świecie, polityka społeczna, technika pracy biurowej i metodyka pracy referatu socjalnego.

Po wysłuchaniu wykładów oraz zdaniu końcowego egzaminu z wynikiem bardzo dobrym powrócił do Zawiercia, otrzymał awans na kierownika działu socjalnego w Hucie „Zawiercie”. Na stanowisku tym pracował bez przerwy przez 11 następnych lat.

Okres zatrudnienia w Hucie „Zawiercie” pamiętnikarz wspomina z rozrzewnieniem: „to najdłuższa moja praca i najszczęśliwszy okres życia. Czułem się potrzebny i pracowałem dla takich, jak ja niegdyś byłem – dla zwykłych robotników. Urzędnik dawniej to był »pan«. W Hucie zostałem "panem", ale nie takim, jak dawni "panowie”.

Andrzej Będor czuł się niemal odznaczony możliwością pracy na stanowisku kierowniczym. Do dziś uważa się za zobowiązanego wobec dyrekcji Huty i miejscowych organizacji za zatrudnienie go na tym stanowisku.

Przez 11 lat nie opuścił podobno żadnego dnia pracy, a przez blisko 5 lat zrezygnował z własnych urlopów, wszystkie siły poświęcając organizowanemu przez siebie od podstaw działowi. W uznaniu zasług i oddania w pracy, Huta wystąpiła o Srebrny Krzyż Zasługi, który Będor otrzymał 8.V.1959 r.

W 1962 r. wskutek wylewu krwi do mózgu, porażenia mowy i lewej strony ciała pamiętnikarz zmuszony był przerwać pracę i z konieczności przejść na emeryturę. Z uwagi na dawne kierownicze stanowisko otrzymuje stosunkowo wysoką rentę 1280 zł miesięcznie. Przyznano mu także I stopień inwalidztwa.

Od tej pory Andrzej Będor dostaje się pod wyłączną opiekę siostry bliźniaczki – Marii, która spełnia wobec niego funkcje pielęgniarki, fryzjera, lektorki, gospodyni domowej i pośrednika wiążącego inwalidę o ograniczonych ruchach z szerszym światem. Z czasem troskliwa opieka siostry powoduje znaczne zmniejszenie wady wymowy powstałej wskutek wylewu.

Mimo jednak niezwykłego oddania siostry w Andrzeju Będorze narasta rozpacz z powodu nagłej przerwy w pracy i oderwania czynnego człowieka od życia i jego tempa. Narasta poczucie własnej zbędności, wzmaga się poczucie krzywdy i braku oceny jego wkładu pracy. Przyczynia się do owych odczuć odmowa pomocy finansowej na starość dla siostry oraz żądanie, aby stale ją utrzymywał z własnych funduszy emerytalnych.

Huta „Zawiercie” w swoich późniejszych staraniach o umieszczenie Andrzeja Będora wraz z siostrą w Domu Rencisty tak uzasadniała wnioski na ten temat: „pełnił funkcje kierownika Działu Socjalnego. Na stanowisku tym wykazał się niezmiernym oddaniem pracy. Pracę w Dziale Socjalnym rozpoczął organizując go w warunkach bardzo trudnych. Z podejmowanych obowiązków zawsze wywiązywał się bardzo dobrze. Interesował się specjalnie działaniem przedszkoli i świetlicy dziecięcej. Był bardzo sumienny i dokładny w swej robocie, czego wymagał od swych pracowników. Wykazywał duże zainteresowanie dla spraw bytowo-socjalnych, szczególnie w czasie akcji kolonii letnich dla dzieci. Był przez nie bardzo lubiany – nazywały go wujkiem”.

Współpracownicy z dawnych lat wspominają go życzliwie, stwierdzając, że o żadnej ważnej sprawie nigdy nie zapomniał. O jego stosunku do pracy współpracownicy opowiadali tak: „…w 1958 r. zachorował raz zimą palacz centralnego ogrzewania, co groziło, że przedszkole i świetlica nie będą miały dopływu ciepła.

Wtedy Andrzej Będor mimo, że był kierownikiem działu, nie mając na razie żadnego zastępcy na miejsce chorego palacza – został w hucie na noc i sam palił pod kotłem, uważając, że dzieci nie mogą mieć zimno dlatego, że on czegoś nie załatwił. Na drugi dzień, mimo nie przespanej nocy podjął normalnie obowiązki, znalazł zastępcę i dopiero po godzinach urzędowych poszedł odpocząć będąc pewnym, że dzieci przebywają w dobrych warunkach.

Innym razem, gdy dzieci powróciły z kolonii i nie zgłosili się po odbiór kilkorga dzieci ich rodzice, Andrzej Będor zmęczony drogą gromadkę zaprowadził do przedszkola, umył, nakarmił i położył spać, a sam nocował przy dzieciach na kocu rozłożonym na ziemi.

Następnego dnia przekazał dzieci wychowawczyniom przedszkola i świetlicy, a sam przypomniał rodzicom drogą urzędową o konieczności odebrania pociech. W 1959 r., gdy zaistniała podobna sytuacja, że rodzice po powrocie z kolonii nie odebrali dzieci – porozwoził je osobiście do domów, a gdy w jednym z mieszkań nie zastał nikogo, wpuszczony przez sąsiadów do wnętrza mieszkania, napalił w piecu, aby dzieci nie zamarzły, nakarmił je, położył spać i poczekał aż wróci ktoś z dorosłych”.

Charakterystyka sylwetki Będora nie byłaby pełna, gdyby nie wspomnieć o jego działalności społeczno-politycznej. Rozpoczął ją od 1920 r. wstępując pod wpływem matki oraz występujących w ówczesnym Zawierciu warunków rynku pracy – do Chrześcijańskich Związków Zawodowych. Przynależność do tych Związków dawała największa szansę zatrudnienia. Z czasem wciągnięty został do Chrześcijańskiej Demokracji.

Na przynależność pamiętnikarza do organizacji i zajmowane w niej stanowiska  złożyła się dobra opinia wyniesiona ze służby wojskowej, a głównie sugestie ks. Wajzlera – nauczyciela z przyfabrycznej szkoły i matki.

Czynniki te spowodowały wybór Będora do zarządu związku – gdzie przydzielono mu funkcję sekretarza, potem skarbnika, a wreszcie zwykłego członka. Członkiem owych organizacji Andrzej Będor był około 6 lat. O działalności w wymienionych organizacjach mówił: „praca w zarządzie związków i Chadecji nie układała się najlepiej, bo okazało się, że nasze prawdy były różne. Napisałem to w obu moich pamiętnikach.

Przynależność do tych organizacji prześladuje mnie do dziś, mimo, że po zwolnieniu z pracy przestałem być czynnym skarbnikiem i mimo, że nigdy nie agitowałem za tymi związkami ani nie starałem się występować w ich imieniu. Faktycznie jednak w tych organizacjach byłem. Stało się tak, bo ja za młodych lat za mało widać jeszcze wiedziałem, aby prawidłowo orientować się politycznie, podobało mi się co mówił o sprawiedliwości ks. Wajzler, mój nauczyciel ze szkoły, który opiekował się matką i nami, a w ciężkich dniach – pomagał”.

Drugi etap zaangażowania społeczno-politycznego Andrzeja Będora przypadał na lata trzydzieste. Czas ten określił on jako „drogę do własnego uświadomienia politycznego”, które uzyskuje, jak uważa, dopiero w 1939 r.

Swój sprzeciw wobec sytuacji robotników w okresie bezrobocia, swoją ówczesną postawę polityczną dokumentuje zgłoszeniem protestu, za jaki istotnie uważa napisanie pamiętnika. Napisał go, jak twierdzi, „ze złości”. O apelu IGS usłyszał od kolegów. Apel ten wydawał mu się drwiną z sytuacji bezrobotnych, co jeszcze dziś wspomina z emocją: „o mało mnie szlag nie trafił, że w takiej sytuacji, w takim nieszczęściu proponują bawienie się w pisanie, jakby papier mógł coś dopomóc.

Wydawało mi się, że kpią z nas tak samo, jak zakpił sobie raz z naszej akcji w "TAZ" dyrektor fabryki w latach trzydziestych. Wtedy Zygmunt Wróbel, pracownik tej fabryki i mój kolega, zorganizował nas, młodszych robotników, i poszliśmy grupą do dyrektora prosząc, aby nie zwalniał wysłużonych starszych ludzi, bo ci nierzadko szli wprost na ulicę i nie mieli zupełnie za co żyć.

Zaproponowaliśmy, że jeśli musi być koniecznie określona ilość ludzi zwolniona, to raczej niech zwolnią nas, a starszych niech zostawią. Sądziliśmy, że nam młodym będzie lżej poradzić sobie jakoś, niż starym, których nikt nie chciał brać do roboty.

Dyrektor przyznał nam rację, nawet pochwalił i zwolnił około 20 młodych, ale we dwa tygodnie zwolnił też i 20 starych, między innymi moją matkę, która z wrażenia i żalu rozchorowała się i w niedługim czasie potem zmarła. To była straszna ironia, bo on skorzystał z naszej ofiary i za jednym zamachem bez kłopotu zwolnił 40 osób. Wtedy usłyszałem o pamiętniku i odpisałem na apel uważając, że i tak tego nie wydrukują.

Wtedy należałem jeszcze do organizacji, czasy nie były bezpieczne, więc o swoim pisaniu nikomu oczywiście nie opowiadałem, przynajmniej tak zdawało mi się. W domu nikt nie wiedział, matka zapłakałaby się, siostra też i tak potem bały się nawet czytać”.

Napisanie pamiętnika miało dla jego autora ważne i dosyć istotne skutki różnorodnej natury. Przyniosło mu poważną pomoc finansową, zetknęło z szerszym światem, pobudziło do myślenia, rozbudziło politycznie. Dzięki pamiętnikowi nawiązały się nowe znajomości, a nawet przyjaźnie. Na skutek napisania pamiętnika spotkał się też Będor z niezadowoleniem miejscowych władz administracyjnych i z rezerwą dawnych kolegów ze Związków Chrześcijańskich i Chadecji.

Druk pamiętników spowodował też zmianę stosunku najbliższego otoczenia do Andrzeja Będora, podniósł  jego wiarę w siebie i własne możliwości. O reakcjach na wiadomość o przyznanej nagrodzie opowiadał szczegółowo: „W marcu 1932 r. otrzymałem niespodziewanie list z Instytutu Gospodarstwa Społecznego w Warszawie. List ten był pierwszym, jaki dostałem od obcych ze świata. Nikt nie wie, jak to jest w takiej chwili, jaką był wtedy mój moment w życiu. Nikt teraz nie wie co czuje człowiek w nędzy, gdy musi się sam ze wszystkim borykać i nagle mu mówią, że oto przyznają mu w nagrodę całe sto złotych. Sto złotych wtedy to było prawie jak cud. Zupełnie tak jakbyś zlodowaciałemu topielcowi podał rękę w chwili, gdy on wie, że musi utonąć i musi umierać, a tu nagle łapie ciepłą, mocną rękę i wie, że ta ręka jest żywa i chce pomagać”.

Druk pamiętnika przyniósł Andrzejowi Będorowi II nagrodę i honorarium autorskie w kwocie 60 zł. Wysłano mu też podziękowanie na piśmie i zaproszono  do współpracy w charakterze ankietera w badaniach naukowych prowadzonych przez Instytut Gospodarstwa Społecznego.

Zdolności obserwacyjne  Andrzeja Będora spowodowały również propozycję Instytutu, aby prowadził on stały notatnik, w którym mógłby zapisywać zaobserwowane fakty i zdarzenia z życia własnego i swego najbliższego otoczenia. Według informacji pamiętnikarza notatki takie przesyłał on do Instytutu kilkakrotnie, co spowodowało korespondencję jego z dr. Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, który zachęcał go do kontynuowania  owych zapisków, dodatnio oceniając przesyłany materiał.

Rok 1932 prócz radości z nagrody, pomocy i nowych kontaktów przyniósł niemniej mocne przeżycia, jakim stał się lęk przed aresztowaniem z powodu wydrukowania odpowiedzi na apel Instytutu. Wydanie drukiem pamiętników nie dało się długo ukryć. Poczęto dociekać, kto pisał w Zawierciu. Być może, że o autorstwie Będora wspomniał ktoś ze znajomych, może o pamiętniku rozmawiał proboszcz z rodziną Będora – dość, że pewnego dnia Będor został wezwany do wytłumaczenia się z owego autorstwa przed samym starostą Langertem.

W tym celu został doprowadzony do starostwa przez granatowego policjanta. O całej tej sprawie wspomina on jeszcze dziś żywo: „Do dziś nie wiem, skąd dowiedział się starosta o moim pamiętniku. Może od księdza Wajzlera, który go czytał, a najpewniej z ludzkiego gadania. Jak się dowiedział, to mi do domu przysłał tajniaka.

Mnie jak raz w domu nie było, była tylko siostra, a on jak przyszedł i zobaczył, że mnie nie ma, to siadł czekał. Ja latałem jak raz za pracą. Jak on tak siedział to ciągle wypytywał siostrę: a co to ja pisałem, a kto mi kazał pisać, a czy byłem w starostwie zapytać o pozwolenie na pisanie itp.? A siostra na wszystkie pytania odpowiadała jedno: »ja nic nie wiem« i okropnie się bała. Jak przyszedłem do domu to on najprzód mnie skrzyczał. Groził karą i mówił, że są różne nagrody i różne pamiętniki. A potem zaraz spytał, o czym to ja pisałem? Pytał, który to mój pamiętnik z tych drukowanych, że aż nagrodę dostałem? Pytał, czy byłem w starostwie pytać o pozwolenie pisania?

Odpowiedziałem mu, że nie wiedziałem o tym nic, że jest zakaz w Polsce pisania pamiętników i powiedziałem, że nikt mi nic nie kazał uzgadniać ze starostwem. Powiedziałem też, że napiszę do Warszawy z pretensją, że mnie źle poinformowali i że ja mam za to teraz przykrości.

Wtedy policjant się wprost wściekł, zaczął wrzeszczeć, mówił żem s…syn i kazał mi się natychmiast zbierać do starostwa, bo tam na mnie czekają. Siostra w płacz, bo była przekonana, że mnie zaaresztują i że mnie już nie zobaczy. Ubrałem się i poszliśmy naprawdę do starostwa. Policjant zameldował i weszliśmy do gabinetu.

U starosty siedział jak raz komisarz Kapuścik z policji. Z jakiej racji tam był, nie wiem, ale jak weszliśmy to był i o czymś ze starostą rozmawiał. Starosta zaraz groźnie na mnie powstał, co to ja sobie pozwoliłem powypisywać. Zanim zdążyłem westchnąć już zapytał komisarza czy on zna to "komunistyczne nasienie" – niby, że to mnie.

Ja się nic nie odzywałem, tylko sobie pomyślałem, że do domu to już na pewno nie wrócę. A komisarz przyjrzał mi się i nagle powiedział: To twoja matka przychodziła do ks. Wajzlera i pracowała w "TAZ".

Odpowiedziałem, że moja. Na to komisarz do starosty: ona pobożna, nie słyszałem, żeby łaziła za komunistami, syn w związku, w zarządzie, nie słyszałem, żeby się źle prowadził, sprawdzimy.

Wtedy starosta nic nie powiedział, tylko tak dziwnie brzydko na mnie popatrzał, aż mi się zrobiło niemiło i nagle wyciągnął 60 zł i podał mi je – »to za pamiętnik« powiedział, »nie wiedziałem że ludziom tu tak jest źle, ale mimo to nie radziłbym więcej pisać«. A ja stałem jak głupi i patrzyłem na niego, tak się zadziwiłem tymi pieniędzmi.

Stałem jak słup, a on trzymał pieniądze w ręce wyciągając ją do mnie. Wtedy ten tajniak dał mi w kark i powiada: »co się gapisz, podziękuj, weź i chodź«. Wtedy pieniądze wziąłem i ukłoniłem się, ale nie powiedziałem ani słowa i poszedłem z pokoju, tajniak za mną. Odprowadził mnie do domu, a po drodze wypytywał z kim najdłużej pracowałem, z kim się koleguję, a przed samym domem to mi powiedział: »rożne są pamiętniki i różne nagrody, nawet może być kulka w łeb« i poszedł sobie a ja wróciłem do domu.

Już w domu pomyślałem sobie: wy nie żartujecie, to ja wiem, ale ja pisząc też nie żartowałem. I przysiągłem sobie, że całe to zdarzenie kiedyś znowu opiszę, żeby wiedzieli jaka to była prawda wtedy. No i dopiero teraz, na starość mogłem o tym opowiedzieć.

Pieniądze od starosty dały nam jeść i nowe buty. Tośmy je nazywali "starościńskie buty". Ale od chwili rozmowy ze starostą, jak przyszedł do mnie list z Instytutu to się bez żartów bałem. Orientowałem się przecież, że oni wiedzą o każdym liście ze świata do mnie. Mogli też je czytać, bałem się więc, że mnie za te listy przymkną, ale nic się jakoś nie stało. Tak minął rok 1932”.

Następny rok przyniósł przeżycia innego rodzaju. Instytut Gospodarstwa Społecznego zapytał o zgodę na podanie adresu Będora pisarce i dziennikarce francuskiej  przebywającej w Genewie, która tłumaczyła pamiętniki na język francuski i zainteresowała się kilku autorami. Została nawiązana łączność listowa z Heleną Neyman (Maty). Korespondencja ta trwała od 1939 z comiesięczną systematycznością. Przerodziła się ona czasem w żywą, obustronną przyjaźń.

Pamiętnikarz kontakty te wspomina z rozrzewnieniem, stwierdzając, że nawiązanie podobnej znajomości wpłynęło na jego ogólny rozwój i zobaczenie spraw społecznych i politycznych w ich normalnych wymiarach. Twierdzi, że Helenie Neyman zawdzięcza przetrwanie najgorszych lat kryzysu i własnego bezrobocia. Dziennikarka przesyłała bowiem prócz listów comiesięczny dodatek do nich w postaci 20 zł „na prasę i papierosy”.

Kwotę tę pamiętnikarz obracał wyłącznie na życie. Helena Neyman przesyłała owe pieniądze przez 6 lat, mimo że pamiętnikarz wiele razy prosił ją, aby tego nie czyniła. Z wybuchem drugiej wojny światowej korespondencja urwała się. Od wyzwolenia pamiętnikarz poszukiwał wiadomości o losach Heleny Neyman, ustalając w trakcie poszukiwań, że jej syn Alfred Jerzy Spława-Neyman jest matematykiem i statystykiem, profesorem uniwersytetu w Berkeley w Stanach Zjednoczonych oraz że matka jego już nie żyje.

Całkowicie inną rolę odegrał w życiu Andrzeja Będora rok 1935. Pod wpływem Zygmunta Wróbla, ówczesnego członka Komunistycznej Partii Polski, Będor pisze drugi pamiętnik odpowiadając na apel Szkoły Nauk Społecznych Towarzystwa Robotniczego Oddziału Adama Mickiewicza w Krakowie. Były to pamiętniki robotników zbierane pod kierunkiem dr. Feliksa Grossa oraz Seminarium Pedagogicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego prowadzonego przez prof. dr. Zygmunta Mysłakowskiego.

Pamiętniki robotników były odpowiedzią na ankietę – apel na temat kultury proletariatu i form stosowanego przez proletariat samokształcenia. Przyjęte prace ogłoszone drukiem w 1939 r. w tomie pt.: „Robotnicy piszą (pamiętniki robotników)”. Wypowiedź Andrzeja Będora nosiła nr 25 i ukazała się pod pseudonimem: „ABC – robotnik indywidualista”.

Mottem pamiętnika była dosyć zdaje się charakterystyczna dla Będora wypowiedź, oświetlająca jego ówczesną postawę życiową: „…mimo ciągłego głoszenia w domu, szkole i kościele »mów prawdę« – nie znam jej. Co jest prawdą i co nią było? Gdy prawda ma być głoszoną – mówić jej nie wolno”. Można sądzić, i tak to obecnie interpretuje sam autor obu pamiętników, że motto podobnie sformułowane odnosiło się głównie do treści jego pierwszej wypowiedzi z początków lat trzydziestych.

O drugim pamiętniku mówi tak: „kiedy ten pamiętnik zacząłem pisać, nie myślałem, że się ukaże, bo byłem wtedy w złym nastroju i pisanie zupełnie mi nie szło. Ale kiedy już wiedziałem, że on idzie do druku, to wydawało mi się, że nędza i złe przejścia, które były naszym udziałem stały się jakieś lżejsze i mniejsze, bo nimi zaczęli się zajmować ludzie mądrzy, których gryzła nasza dola i chcieli coś z tym zrobić. Dopiero wtedy zrozumiałem jakie jest ważne słowo drukowane, które mówi do wszystkich ludzi.

Wydawało mi się także, że przez moją pisaninę stałem się bardziej przydatny i potrzebny i że w czymkolwiek tak jak umiałem – dopomogłem. Zła krew bowiem zalewała człowieka, jak się patrzyło jakie świństwa robili robotnikom z ich pracą, a także z tzw. opieką nad bezrobotnymi”.
Do uzupełnienia wykształcenia, do świadomości politycznej w pełnym tego słowa znaczeniu, do pojęcia co dzieje się na świecie przyczynił się jednak dopiero rok 1938.

Andrzej Będor otrzymuje w tym czasie list z Wiejskiego Uniwersytetu im. Władysława Orkana, Towarzystwa „Przodownik Wiejski” w Szycach. Jan Ligęza przysłał Będorowi w owym liście okólnik Instytutu Gospodarstwa Społecznego na temat prowadzonych przez Instytut badań nad robotnikami sezonowymi.

Będor nie mając w tym czasie żadnego zatrudnienia, porozumiewa się z Instytutem i na jego koszt wyjeżdża w rejon Końskich zbierać materiały dla Instytutu. Swój udział w tej akcji obecnie przedstawia w następujący sposób: „…początkowo to nie bardzo wiedziałem, co to jest socjolog, dlatego żądaną charakterystykę pisałem jak umiałem i jak radził to robić dr. Tadeusz Boy-Żeleński.

Pytałem więc chłopców najpierw, a potem pytałem robotników, do których mnie kierowali chłopi. Tak szedłem za łańcuszkiem od znajomych do znajomych, a we wsi przecież wszyscy się znają. W Końskich to była jednakowa nędza na wsi, jak i w mieście. Tam widziałem dopiero co ludzie cierpią, jak porównałem co dzieje się w Zawierciu i jak im się żyje, kiedy nie ma ani drzewa, ani węgla, ani światła, ani gorącej strawy. Tam zrozumiałem cenę tych rzeczy.

Widziałem jak ludzie jedli korzenie zbierane po łąkach i jaką dolę mają głodne dzieci na wsi i w mieście. Zapisywałem co widziałem i co oni mówili. Potem pytałem nauczycieli i księży i też pisałem co mówili. Ludzie stamtąd jeździli za robotą aż na Prusy Wschodnie. Róż to w Końskich na pewno nikt nie miał. Biedy się napatrzyłem, że mi się zdawało czasami, jak przypomniałem sobie Zawiercie – że już nigdy śmiać się nie będę.

Ta jazda do Końskich to była moja szkoła życia. Dopiero wtedy zacząłem coś rozumieć. Dopiero wtedy domyśliłem się, że musi być sprawiedliwość zrobiona bez litości i że potrzebujący są ważniejsi niż ci, co mają dużo. Zrozumiałem też, że niesprawiedliwie było, że tylko ten co ma pieniądz ma i władzę, a biedny nie ma nic lub prawie nic.

Dopiero w Końskich zrozumiałem, że posiadanie deprawuje i przywileje deprawują i że niektórzy wierzący dla własnej wygody i zysku bardzo łatwo zasłaniają się religią i kościelnym obowiązkiem, który oni inaczej rozumieją niż to naprawdę powinno być. W Końskich dopiero zobaczyłem otwarcie, że nikogo z tych co mieli pieniądze i krzywdę ludzką na ręku wobec robotników sumienie ani razu nie zabolało.

Dopiero w Końskich zrozumiałem nędzę Zawiercia. Wszystko to zrozumiałem, ale sam nie umiałem ze złem walczyć. Bałem się ludzi, nie umiałem już wtedy nikomu zaufać i bałem się, żeby moich rąk i ślepych oczu cygańsko nie użyto do duszenia własnych braci. W Zawierciu oczywiście o komunistach słyszałem, ale nasze spotkanie nastąpiło jeszcze później.

Spotkałem wcześnie Zygmunta Wróbla to prawda. Pomogłem mu o co mnie poprosił, ale on się tak krył z tym co robił, że tak naprawdę to dopiero po wyzwoleniu w 1944 r. dowiedziałem się, co on naprawdę robił i gdzie należał. W 1938 i 1939 r. jeszcze własnego wyrobionego zdania nie miałem. Jeszcze wtedy wszystko widziałem inaczej, choć już czułem, że czegoś nie wiem, że coś jest inaczej, ale nijak nie można było się zorientować co robić i jak ani z kim tę robotę omówić. Moja matka ogromnie się bała, żebym się nie wmieszał w politykę.

Aresztowania były ogromne, a rozeznać się w prawdzie było bardzo trudno. Matka zakazywała mi zawsze roboty politycznej a za nią szła siostra. Niejedną nieuczciwość widziała matka i bała się, żebym się nie stał łajdakiem, zrobiony nim przez bardziej obrotnych ludzi niż ja sam byłem. Mimo jednak pilnowania mamy i siostry pamiętniki jakoś napisałem.

Listy z Instytutu, z Genewy, wyjazd do Końskich, śmierć mojej matki i głodne dzieci na wsi przyczyniły się, że zacząłem jakoś zupełnie inaczej patrzeć na życie i świat, na robotników i chłopów. Do tej pory chłopami gardziłem, choć sam pochodziłem z chłopów. Wydawało mi się, że oni korzystali z naszej nędzy. Uważałem, że zmuszali nas do kradzieży węgla, brali przecież za metr ziemniaków półtora metra węgla. Wszystko to było do czasu, gdy sam zacząłem w Końskich oglądać ich życie.

Wtedy pojąłem jak mało rozumiałem. Chłopom nic lżej nie było jak nam, a byli jeszcze bardziej ciemni jak my z miasta. Z tego wszystkiego najbardziej żal mi było dzieci. Dorośli jakoś łatwiej nędzę przechodzili, ale dzieci strasznie marły. Jak to wszystko zrozumiałem to wtedy wybuchła druga wojna światowa i okupant zaczął swoje porządki”.

Sylwetkę i postawę życiową Andrzeja Będora ilustrują też jego przeżycia okupacyjne. W ruchu oporu udziału nie brał. Uzasadnił to tak: „nie nadawałem się do tej pracy, bo jestem zbyt nerwowy, a tam trzeba było ludzi o kamiennych nerwach. Ja takich nie miałem, byłem słabszy fizycznie i uważałem, że w ten sposób mogę narazić sprawę i ludzi, dlatego tej pracy unikałem”.

Jak każdy Polak, tak i Andrzej Będor miał w okresie okupacji niejedno przeżycie. Oto do jego mieszkania schroniła się w czasie okupacji  młoda dziewczyna Anna Kawa, która uciekła z robót w Niemczech. Sąsiedzi zlękli się jej i nie zgodzili na nocleg. „Baliśmy się i my, ale dziewczyny na noc nie wygonisz, bo wpadłaby w ręce Niemców, a to była pewna śmierć. Spała więc u nas, my zaś z siostrą nie bardzo, bo co z dziewczyną zrobisz?

Na drugi dzień przyszedł do nas jak raz Zygmunt Wróbel i mówimy mu co i jak i prosimy o radę co zrobić? Wróbel kazał wystarać się o »placówkę« tj. o dowód osobisty wystawiany wówczas przez Niemców Polakom i kazał ją zaprowadzić do jego znajomych na wieś. Siostra pożyczyła dowód od sąsiadki i poszła odprowadzić dziewczynę, aby zabrać z powrotem dowód. Strach było iść, bo dowód był na starszą kobietę, ale jakoś przeszły i nikomu nic się złego nie stało”.

Trzecim okresem działalności społeczno-politycznej Andrzeja Będora był okres po wyzwoleniu Polski. Pod wpływem Zygmunta Wróbla Będor zgłasza swoja kandydaturę do Polskiej Partii Robotniczej. Przyjęty został w 1947 r. W czasie pracy w Hucie „Zawiercie” był grupowym, skarbnikiem oraz członkiem egzekutywy wydziałowej PZPR. W 1951 r. otrzymał dyplom uznania z Polskiego Komitetu Obrońców Pokoju za swoją działalność wśród robotników na rzecz pokoju.

Praca i postawa Andrzeja Będora w Hucie „Zawiercie” znalazły oddźwięk nie tylko we władzach Huty, ale i w pamięci współpracowników. Do dnia dzisiejszego przysyłają mu oni na imieniny i doroczne święta życzenia, pozdrowienia i drobne podarunki świadczące o sympatii i pamięci. Wszystkie słowa pamięci i dary Będora troskliwie chowa pokazując z rozrzewnieniem, lecz również z gorzkim uśmiechem, mówiąc: „Starość dla samotnego człowieka to bardzo straszna rzecz, a już jak człowiek nie może się swobodnie poruszać i wychodzić z domu – to sprawa staje się okropna.

Dlatego to co przysyłają ludzie silni składam sobie, bo to jest jak uśmiech życia, do którego mi jest tak tęskno. Ludzie silni słabszego odrzucają, a tak być nie powinno. Stary człowiek staje się wtedy rzeczą, a do tego niepotrzebną rzeczą i ja tego nie mogę przeżyć. Bo ja nie jestem rzeczą i nie czuję się rzeczą. Jeszcze przecież jestem żywym człowiekiem, ale to tylko dla niektórych.

Dlatego uważam, że trzeba jeszcze bardzo dużo zmienić w naszej opiece socjalnej. Nie może być ona taka bezduszna, jak w wielu wypadkach ma to miejsce. Za mało jest w niej serdecznego uśmiechu i ciepłego słowa. Za dużo jest niechęci człowieka do człowieka i za wiele lekceważenia niemocy ludzkiej. Za mało jest żywej i wyciągniętej do pomocy dłoni ku tym, co spracowali się i na żaden więcej wysiłek nie mogą się zdobyć – poza siedzeniem w fotelu, jeżeli go posiadają.

Uważam, że za wiele jest jeszcze lekceważenia ludzkiego wysiłku i ogromu pracy, którą wykonał w całym swoim życiu robotnik. Myślę, że miarą kultury naszych czasów jest właśnie szacunek dla emeryta za jego pracę, którego stanowczo za mało na tak niepozornym wycinku, jakim jest praca socjalnego w hucie czy fabryce.

Najczęściej pomoc ogranicza się tu do przyznania renty i dalej rób sobie co chcesz. Jak ci źle, możesz prosić wszystkich – bez skutku. Rzecz wyrzucona i krzyczy? A to jest tak jak z dziećmi przywiezionymi z kolonii. Dojedziesz do końcowej stacji, ale to wcale na tym się nie kończy, bo trzeba dzieci rozwieźć, nieraz rodzicom przypomnieć, że mają dzieci i muszą je odebrać. Trzeba się dziećmi zaopiekować, bo to są dzieci bezsilne, zdane na odpowiedzialność dorosłych, tak jak słabsi zdani są na odpowiedzialność silniejszych. Z starymi jest podobnie, tyle, że są to już mniej samodzielni ludzie dlatego, że z wieku i wypracowania zabrakło im sił.

Nasze wydziały socjalne opiekują się starymi nie wystarczająco, bo swoją opiekę ograniczają do najłatwiejszej sprawy przysłania renty dla tych co pracowali i przysłania na piśmie pozdrowień. Do starych mało kto zachodzi, bo nie ma interesu, a żadna przyjemność oglądać niedołęgi i nieporządek kiedy nie ma się siły sprzątnąć, ani nie ma nikogo kto uczyniłby to za ciebie.

Mnie bardzo wiele zrobiła Huta „Zawiercie”, ale bardzo wiele złego zrobił mój brak wyszkolenia. Źle urządziłem własne życie i siostry, bo zostaliśmy zdani tylko na siebie, a oboje jesteśmy bezsilni. Dlatego uważam, że opieka socjalna powinna być zmieniona. Musi mieć etat, na którym pracować powinien człowiek, którego zadaniem byłaby stała kontrola, orientacja i w razie potrzeby pomoc tym, którzy z pracy odeszli. Bo to, że ktoś stary wcale nie znaczy, że przestał być robotnikiem. Zadbanie o ulżenie w trudzie starości nazywam szacunkiem do znojnej pracy robociarskiej, krwawej w każdym ustroju, choćby owa praca była w najlepszych warunkach. Do czasu jednak jak wszyscy tych dobrych warunków nie mają, powinno się uważać, że ich brak. W naszym ustroju należy zaś pamiętać o starym człowieku pracy”.

Barbara Bazińska



Od redakcji:

Powyższe dwa teksty stanowią pokłosie konkursu zorganizowanego przez warszawski Instytut Gospodarstwa Społecznego. IGS był placówką naukowo-badawczą, silnie związaną z prestiżową Szkołą Główną Handlową. Założyli go naukowcy o poglądach lewicowo-prospołecznych, zazwyczaj sympatyzujący z Polską Partią Socjalistyczną; szefem Instytutu był wybitny polski naukowiec, prof. Ludwik Krzywicki.

IGS zajmował się rozmaitymi badaniami, nierzadko pionierskimi w Polsce, dotyczącymi środowisk zazwyczaj pomijanych przez badaczy – robotników, bezrobotnych, chłopów itp., często sięgał po tematy trudne i „niewygodne” dla władz państwowych, obrazujące skalę różnych problemów społecznych.

Jedną z inicjatyw IGS był konkurs na pamiętniki bezrobotnych, mający pozwolić zbadać warunki życia osób pozbawionych pracy. Konkurs ogłoszono pod koniec roku 1931, a więc w okresie kryzysu gospodarczego, gdy bezrobocie było problemem szczególnie dotkliwym.

Ogłoszenia o konkursie zamieszczono w wielu czasopismach. Inicjatywa spotkała się z dużym odzewem – nadesłano 774 pamiętniki z całego kraju. W skład sądu konkursowego IGS powołał Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Tadeusza Szturm de Sztrema, Antoniego Zdanowskiego i Bronisława Ziemęckiego i Stanisława Stempowskiego, a współpracowały przy selekcji pamiętników Janina Ettingerówna, Wanda Korczakowa i Halina Krahelska.

Taki skład zespołu oceniającego gwarantował wieloaspektową analizę zebranego materiału – mamy tu m.in. literata, działacza związków zawodowych, naukowca-ekonomistę, inspektorkę pracy itp. Sąd konkursowy przyznał autorom kilkunastu najlepszych pamiętników nagrody pieniężne. Następnie IGS podjął decyzję o wydaniu książki zawierającej 57 spośród nadesłanych pamiętników.

Ukazała się ona w roku 1933 pod tytułem „Pamiętniki bezrobotnych”, zawierała nie tylko teksty pamiętników, lecz także przedmowę prof. Krzywickiego i statystyczną analizę zebranych materiałów konkursowych. Tom liczył niemal 600 stron, a jedną z zamieszczonych prac był tekst podpisany w książce jako „Robotnik tkacki zamieszkały w Zawierciu” (pamiętnik nr 29). Opublikowanie „Pamiętników bezrobotnych” odbiło się szerokim echem w mediach i opinii publicznej – książka doczekała się kilkuset recenzji w prasie ogólnopolskiej i regionalnej, wywołała szeroką dyskusję o problemach społecznych w Polsce oraz sposobach zapobiegania im i łagodzenia ich skutków.

Na tym się jednak nie skończyło. W roku 1957, w zupełnie innych realiach ustrojowych, na fali „odwilży” po wydarzeniach Października ’56, w gronie dawnych pracowników IGS zrodził się pomysł wznowienia „Pamiętników bezrobotnych”. Prace trwały dość długo, bowiem pomysł udało się zrealizować dopiero 10 lat później.

Nakładem Państwowego Wydawnictwa Ekonomicznego w roku 1967 ukazała się reedycja „Pamiętników bezrobotnych”. Nie było to jednak zwykłe wznowienie. Oprócz I tomu, zawierającego reprint wydania z roku 1933, ukazał się również tom II, w którym zamieszczono wiele recenzji pierwszego wydania, skrzętnie zebranych z prasy z lat 30.

Tom II zawierał jednak również inne bardzo interesujące materiały, mianowicie pomysłodawcom reedycji udało się w efekcie żmudnych poszukiwań dotrzeć do 18 wciąż żyjących autorów pamiętników lub do ich bliskich i zebrać relacje o dalszych losach dawnych bezrobotnych. Jedną z tych odnalezionych osób był zawiercianin Andrzej Będor, dotychczas znany czytelnikom jako autor pamiętnika nr 29, „Robotnik tkacki zamieszkały w Zawierciu”.

Relację o jego dalszych losach przygotowała na podstawie rozmów z nim Barbara Bazińska, a zamieszczono ją powyżej jako uzupełnienie pamiętnika z roku 1932. Tekst Bazińskiej zawiera wiele ciekawych informacji o autorze nagrodzonego pamiętnika i jego dalszych losach.

Warto dodać, że publikowaliśmy już inny podobny tekst, autorstwa wspomnianego przez Bazińską innego zawiercianina, Zygmunta Wróbla. Można go przeczytać tutaj: dawne-zawiercie.pl

W przyszłości opublikujemy również drugi z pamiętników Andrzeja Będora, zamieszczony w książce „Robotnicy piszą”.

Tekst udostępnił ze swoich zbiorów, opracował redakcyjnie i opatrzył komentarzem

Remigiusz Okraska

Tekst pierwotnie ukazał sie na stronie dawne-zawiercie.pl

 

Książka obrachunkowa TAZ, cz. 2
1 2
Wydawca:

Centrum Inicjatyw Lokalnych
42-400 Zawiercie, ul. Senatorska 14

Pomóż nam rozwijać serwis:
1%

Podaruj 1% podatku
KRS: 0000215720