Aktualności
Strona główna / Aktualności / Banda Zwiplara - Kryminał
Banda Zwiplara - Kryminał
data dodania: 2010-03-17 09:29:06
Rozdział I
Jakaś rewolucja. Tłumy ludzi na nieznanej mi ulicy. Szeregi krzyczących młodych mężczyzn z żółtymi sztandarami. Siedzę w zimnym, ciemnym pomieszczeniu i jest mi niedobrze ze strachu. Urywkami pamiętam krzyki:
– Zabierzcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy!
– Pospieszcie się!
– Boże! Musimy przedrzeć się jakoś do pociągu.
Pakuję w pośpiechu rzeczy i płaczę. Boję się. Co się dzieje..?
Otwieram oczy. Jest ciemno. Spod rolety przebijają tylko światła latarni. Wsłuchuję się w ciszę nocy. Czasami słyszę na klatce schodowej windę i obcasy.
– Jak dobrze być w domu – pomyślałam z przekąsem. Tu dopiero widać prawdziwą, koszmarną codzienność. Trzeba wychodzić z domu i wracać do niego, gdy jest ciemno, żeby zarobić na czynsz i jedzenie dla gromady bachorów, którzy za kilka lat przejmą rolę podstarzałych już lekko blokersów, którzy chodzili ze mną do szkoły.
„Paderew”, kto by nie znał, albo nie słyszał o tej ulicy. Wieżowce obudowane wkoło marketami i garażami, z wegetującymi w mieszkaniach jak w klatkach mieszkańcami.
Nie mogę zasnąć. Kto by pomyślał, że w takim momencie przypomnę sobie wiersz Tuwima. Mam przecież ferie – przyjechałam się wyspać i pooddychać świeższym powietrzem niż to w Katowicach, a zafundowałam sobie koszmary, powtórkę z lektur i bezsenność.
– Nie śpisz?
– Staram się – odpowiedziałam mamie i zastanawiałam się, czy ja też mogłabym się przyzwyczaić do zaczynania pracy o 6.
Zostałam sama. Nie lubię spać w pokoju najbliższej wyjścia, bo słychać tu dosłownie wszystko, co dzieje się na zewnątrz. Włączyłam telewizor. Dopiero teraz przeszył mnie strach na myśl o tym, co czułam podczas snu. A teraz zostałam zupełnie sama. To nie wróżyło, że niemiłe uczucie mnie opuści.
– Zabieraj to i wynoś się! Jutro o tej samej porze! Pospiesz się!
– Chwila stary, zapalimy i już mnie nie ma.
– O proszę, a jednak dilerski biznes się kręci nawet teraz – pomyślałam i postanowiłam zajrzeć, kto tym razem podjął się jedynego dochodowego zajęcia w tym mieście.
– Nie znam ich. Jacyś nowi i na dodatek głośni – zmarszczyłam czoło. Kolejne lumpy, których tak nienawidziłam.
Nagle mnie olśniło! – Kradną, kradną z piwnicy! Nie wytrzymam. Dzwonię na policję!
Rozdział II
– Pani Majer?
– Tak. To ja dzwoniłam. Macie ich?
– Dzień dobry. Det…
– Jaki dobry!? Dwóch obleśnych wyrzutków społeczeństwa czai się od rana na dorobek innych ludzi, a panu zebrało się na pozdrowienia – byłam zdenerwowana milion razy bardziej niż za każdym razem, gdy widziałam jak takie zapijaczone typy stoją pod przytułkami, gdzie zakonnice bez mrugnięcia okiem rozdają im paczki, żeby posilili się, bo przecież o swoich siłach nie dotrą do kolejnej meliny. Nienawidziłam ich!
– Ma pani rację. To na pewno nie będzie dobry dzień dla pani sąsiadów. Pan Wojciech Rosmund został zamordowany.
Zemdlałam. Nie wiedziałam co powiedzieć, co zrobić. Po prostu zemdlałam.
Rozdział III
Nie znałam nikogo takiego. Nigdy też nie rozmawiałam o nowych sąsiadach. Wyprowadziłam się z domu 5 lat temu i wracałam tu rzadko. Miałam dobrą pracę, kończyłam studia. Nigdy nie chciałam tu wrócić. Nie miałam tu ani przyjaciół, ani wspomnień, które chciałabym zatrzymać na zawsze. Może gdybym miała rodzeństwo byłoby inaczej. Mama i tata nie mieszkają razem. Dlatego czasami przyjeżdżam tutaj, a czasami trochę dalej – do Częstochowy, do taty. Rosmund, Rosmund… Na pewno nie mieszkał tu nikt taki, gdy byłam mała. Jak wyglądał, ile miał lat, ma którym piętrze mieszkał, z kim?
Rozmyślania przerwał mi znajomy policjant.
– Jak się pani czuje? – zapytał.
– Dziękuję, już wszystko dobrze. Bardzo mi przykro, że narobiłam tylu problemów – już milsza niż wcześniej odpowiedziałam na pytanie.
– Wydaje mi się, że dobrze się stało. Przynajmniej ma pani u mnie dług i mam nadzieję, że zgodzi się pani na rekompensatę.
– Nie rozumiem, o co panu chodzi? – byłam zmieszana i zaczynałam się denerwować.
Obiecałam jednak siedzieć spokojnie i słuchać uważnie.
– Dokonała pani czegoś nieprawdopodobnego. Naszej załodze od blisko 8 miesięcy nie udało się zlokalizować kolejnego celu, który zaatakuje banda Zwiplara. Od lat zaś próbujemy złapać całą szajkę i jak na razie udało nam się dowiedzieć, kto podlega Zwiplarowi i czemu mordują. Tu też miała pani rację – robią to dla łatwego zysku, ale to niestety nie, jak to pani określiła, żerujące na innych lumpy, a mafia, która chce o wiele więcej niż sprzęty składowane w piwnicach. O narkotyki też się nie rozchodzi. Nie ręczę, że i tym się nie parają, ale nie to jest teraz ich priorytetem.
– Panie policjancie, ale to niemożliwe. Ja widziałam tylko dwójkę mężczyzn, którzy wieźli coś na sankach, to na pewno nie była żadna mafia. Ukradli coś i starali się uciec. Ja wtedy nie spałam i udało mi się co nieco usłyszeć. Na pewno nie byli tu pierwszy raz, bo mama od zawsze mówiła, że mieszkańcy nie mogą doprosić się spółdzielni o naprawienie domofonu i drzwi od piwnicy. Ciągle coś komuś ginie, ciągle ktoś jest okradany…
– Spokojnie droga pani. Po pierwsze nie jestem policjantem. Jestem detektywem i nazywam się Adam Szwed. Po drugie, znowu ma pani rację. Mianowicie, ci mężczyźni, choć na pewno ich konta w bankach w całej Europie nie grzeszą pustkami, w czasie napadów zakładają na siebie stare łachy, aby nie budzić żadnych podejrzeń i na pewno nie byli na pani ulicy po raz pierwszy. Wszystko dokładnie planują, ręczę, że od dawna obserwowali i blok i mieszkańców. Zapewne pani swoją obecnością pokrzyżowała im plany.
– Nic nie rozumiem. Zadzwoniłam na policję. Skąd więc pan zjawił się na miejscu i wciąga mnie w tą całą sytuację. Chce być bezpieczna i jak najszybciej stąd wyjść!
– To niestety nie jest możliwe. Proszę poświęcić mi jeszcze 20 minut – poprosił normalnie, jakby mu mało zależało, ale jego oczy, brązowe i nawet ładne, mówiły co innego. Przeszło mi tylko przez myśl – „Aga, w coś ty się znowu wpakowała!?” i z powrotem usiadłam na łóżku.
Detektyw przyniósł w tym czasie dwie kawy, a ja przypomniałam sobie, że bez tuszu do rzęs czuje się goła. Nakryłam się ciepłym kocem i pomimo, że miałam ochotę uciec, wpatrywałam się w brązowe oczy pochłoniętego swoją pracą detektywa.
Rozdział IV
Jadąc na lotnisko poczułam znajome, przerażające mnie uczucie. Nie mogłam przypomnieć sobie, kiedy i dlaczego mogłam się tak czuć. Zdałam sobie sprawę, że poproszono mnie o rzecz nierealną. Jak spośród setki ludzi wsiadających do samolotu mam rozpoznać dwójkę mężczyzn, których zarys sylwetki pamiętam jak przez mgłę… Jak ja – z moim brakiem orientacji w terenie, brakiem pamięci do twarzy, brakiem opanowania, pracujących czasami na najwyższych obrotach, nerwów zgodziłam się na coś takiego!? Gdyby mama się dowiedziała! Hmm, czy uwierzy w:
Cześć mamuś!
Jedna babka z Zawiercia zgodziła się na wywiad. A ja wszystkie materiały zostawiłam w Katowicach. Jadę z kolegą autem, wrócę najpóźniej w sobotę, bo po drodze wstąpimy jeszcze na skałki – zbiorę materiały do reportażu. Zresztą zadzwonię wieczorem.
Pa pa.
Kazali napisać autentycznie. Nie raz już kłamałam, ale jeszcze nigdy, gdy chodziło bądź co bądź o moje życie. I o życie mojej mamy. A jeśli ta cała banda domyśli się, że to wszystko przeze mnie, przez lokatorkę, pod której oknami stali i palili papierosy zaraz po zamordowaniu człowieka? Na co mi wyjaśnienia, że przecież nie zapaliłam świateł, dzwoniłam z domowego numeru, mówiłam głośno, a ściany w naszym budynku przeciekają przy każdej jesiennej ulewie. Mafia ma dojścia wszędzie.
„Pani i pani rodzinie zapewniamy pełną ochronę. Naszym warunkiem jest jedynie to, że nikt nie może się dowiedzieć o naszych działaniach. Po skończonej akcji na pani konto wpływa 30 tysięcy złotych”. To 30 tysięcy, za które spłaciłabym ciążący na mnie kredyt studencki przekonało mnie, żeby stanąć na tym pieprzonym, pyrzowickim lotnisku i udawać stewardessę sprawdzającą bilety, bo – zaraz, jak to mam powiedzieć….
– Panie Adamie, proszę mi jeszcze raz przypomnieć, co mam mówić na tym lotnisku.
– Ma pani to zapisane na kartce, proszę jeszcze raz przeczytać i przebrać się. Podjedziemy bezpośrednio pod samolot.
– Mam się rozbierać przy panu? Pan oszalał!
– Nie będę patrzył. Obiecuję.
Powiedział te słowa, jak zawsze, znaczy już drugi raz, jakby mu nie zależało, jak zostaną odebrane. Spojrzałam w lusterko, gdzie miałam nadzieję odczytać coś z jego oczu. Nie było ich tam, wpatrywał się w pasy autostrady. Nie zależało mu na mojej goliźnie.
Rozdział V
– Ta bluzka nie jest dla mnie. Przy słowach: „czy mogę panu w czymś pomóc”, moje gruczoły pod pachami ze zdenerwowania wyrzucają podwójną dawkę potu!
– Proszę się nie denerwować, a tak w ogóle, na bluzce nic nie widać – a myślałam, że nie patrzył na mnie przez całą podróż. – Proszę bez kartki powiedzieć mi pani kwestię.
– Dobrze, a więc: „Witam serdecznie na pokładzie. Z powodu awarii komputerów muszę poprosić pana o powtórne pokazanie biletu. Proszę za mną, odprowadzę pana na miejsce. Czy ma pan może jakieś pytania?” I jeśli rozpoznam głos, mam za wszelką cenę nie dać po sobie znać, że coś jest nie tak i przede wszystkim zapamiętać nazwisko, albo numer miejsca. Najlepiej i to i to. Tak jest panie kapitanie?
Sama nie wiem czemu na moment odzyskałam poczucie humoru i panowanie nad wszystkimi nerwami w moim ciele.
– Tak, wszystko dobrze. Powodzenia. Jesteśmy na miejscu – odpowiedział dziwnym głosem…
– Co? Jak to? Nie idziesz, znaczy – nie idzie pan ze mną? – sama nie wiem czemu zapytałam. To oczywiste, że musiałam iść sama. Znałam plan i wiedziałam w co się pakuję. Ale z kimś obok na pewno czułabym się bezpieczniej. Taka moja natura. Przez całe życie byłam zmuszona robić wszystko sama. Sama chodziłam do szkoły, sama bawiłam się i odrabiałam lekcje, w końcu sama wyjechałam na studia i mieszkałam też osobno. Z czasem przyzwyczaiłam się do takiej sytuacji, niewiadomo czemu tak ułożyło się moje życie i takie je polubiłam. Dlatego pewnie tyle radości sprawiała mi chwila odmiany, gdy dochodziło do jakiś ważnych rodzinnych spotkań, albo na uczelni trzeba było wykonać coś w grupie. Tak, z ważniejszych rodzinnych zgromadzeń najlepiej pamiętam rozwód, gdy rodzice ustalili, że powinniśmy razem zjeść obiad i porozmawiać, co dalej.
– Pani Majer! Pani Majer! Agnieszko! Aga! – z rozmyślań wyrwał mnie głośny krzyk.
– Przepraszam, zamyśliłam się – mruknęłam.
– To ja przepraszam, bałem się, że rozmyślasz – przepraszam – że rozmyśla pani jak stąd zwiać…
– Nie, nie myślałam o tym Adamie. Chyba w takiej sytuacji powinniśmy zapomnieć o tym oficjalnym tonie – zaproponowałam.
– Bardzo mi miło Agnieszko. To jak – łyk wody na drogę i widzimy się za godzinę? A po wszystkim zapraszam na kawę.
Tak, po wszystkim. Łatwo mu mówić. Robił takie rzeczy pewnie nie raz. Może nie wygląda na zbyt doświadczonego, ale jego pewność siebie i niezwykłe opanowanie zdradzają, że wie co ma robić.
Minęłam autobus, który jechał po pasażerów. Obejrzałam się i gdy z daleka zobaczyłam jego postać – masywną sylwetkę i szerokie ramiona, poczułam, że nic mi nie grozi. To profesjonalista. No tak, ale ja – nie. Już wiem skąd znałam to dziwne uczucie. Byłam teraz tak bezradna jak w dzisiejszym śnie.
Rozdział VI
Siedziałam już w samolocie i czułam się jakby zaproszono mnie na plan filmu z Bondem. Jakiś facet opowiadał jak cała akcja ma wyglądać, po co jest potrzebna i - najważniejsze, co w razie jakbym rozpoznała tych facetów.
– Powtarzam jeszcze raz. Ci goście atakują bogatych ludzi z małych miejscowości. Okradają ich i wywożą łupy za granicę. Wszystko powoli i w małych ilościach. Tak, żeby nikt się nie domyślił i żeby nie dać się złapać. Na nasze nieszczęście wychodzi im to znakomicie. Gdyby nie pani, pani Agnieszko niewiadomo jak długo czekalibyśmy na kolejny znak. Miejmy nadzieję, że wybrali Pyrzowice. Z naszych obserwacji wynika, że po każdym morderstwie udawali się na najbliższe lotnisko i odlatywali do Francji. Niestety tam nasz ślad się urywał.
– Mam rozumieć, że pan, panie poruczniku sprawdzi ich tożsamość i poleci z ekipą tym samolotem, a ja bezpiecznie będę mogła udać się na ląd?
– Tak, oczywiście. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania, zostało około 15 minut do przyjazdu autobusu z pasażerami.
– Co z moim sąsiadem? Czy powiadomiliście jego rodzinę?
– Oczywiście, że tak. Ale nie możemy ujawnić, co się stało. Zresztą ofiarami są zawsze zamożni biznesmeni lub majętni staruszkowie, którzy mieszkają sami i kontakt z jakimikolwiek bliskimi jest utrudniony.
– Nie dość, że są okrutni, to do tego obrzydliwie przebiegli! Proszę mi powiedzieć, czy możliwe, że gdyby nie ja, pan Rosmund leżałby tam dopóki… dopóki ktoś z sąsiadów nie poczułby smrodu rozkładającego się ciała!?
– Tak, tak było właśnie w każdym przypadku. Wybierali najczęściej bloki, w domu łatwiej zauważyć, że dom opustoszał. Nikt nie zapala światła, albo ono wcale nie gaśnie.
– Czy pan Rosmund to jedyna ofiara z Zawiercia?
– Tak. Mamy też jedną ofiarę z Łaz, z poprzedniego miesiąca i jedną z Olkusza, ubiegłoroczną.
– Ubiegłoroczną? Od kiedy zatem prowadzicie to śledztwo?
– 5 lat.
– 5lat!? – nie wytrzymałam, w gardle utknęły mi najbrzydsze przekleństwa.
Straciłam cały szacunek do tego poważnego, dojrzałego mężczyzny, który zdawał się być mądrym człowiekiem i dobrym policjantem. Wszystko wiedział, wszystko mi wyjaśnił, więc jak można nie rozpracować ciągle powtarzający się, jednakowych morderstw? Jak przez 5 lat nie można wpaść na trop głupiej szajki przebierającej się za bandę bezdomnych buszujących za niby jedzeniem i łatwą kasą na wina. Gdzie straż miejska? Czy ludzie naprawdę nie pilnują swoich domów. Boże, chciałabym zadzwonić do mamy, czy wszystko w porządku. Ciekawe czy ona widziała tych podejrzanych typów kręcących się wkoło domu…
Koniec. Musiałam się opanować. Autobus wpuszczał już pierwszych pasażerów.
Chwila… coś nagle, całkiem niespodziewanie wpadło mi do głowy.
– Panie poruczniku! Mam jeszcze jedno pytanie. Czemu na miejsce zdarzenia nie przybyła policja, ale pan detektyw? Skąd wiedział, że chodzi o meliniarską mafię – postanowiłam już dłużej nie trzymać języka za zębami.
– Pani Majer, wyjaśnię wszystko za chwilę, proszę robić, co do pani należy! – on pewnie też postanowił nie ukrywać już swej złości.
– Witam serdecznie na pokładzie. Z powodu….
I tak chyba z milion razy, aż nagle usłyszałam beznadziejnie znajomy głos.
– Proszę za mną, odprowadzę pana na miejsce. Czy ma pan może jakieś pytania? – głos drżał mi tak bardzo, a ja nie mogłam nad nim zapanować. Na dodatek tak, miał pytania.
– Czemu ma pani takie zimne dłonie. Czyżby na pokładzie było zimno?
– Skąd pan wie, że moje dłonie są zimne? – odparłam.
– Podawała mi pani przecież bilet – powiedział .
Postanowiłam uśmiechnąć się i odejść spokojnie. Ale już po chwili usłyszałam drugiego z nich. Usiadł obok. Miejsca 22 i 23 c. Nazwiska! Zapomniałam o nazwiskach! Trudno. Uciekam stąd.
Rozdział VII
– Pani Majer! – usłyszałam szept za plecami.
– Słucham poruczniku Rejter.
– Jak oni się nazywają? – zapytał wyraźnie zakłopotany.
– Nie wiem, ale siedzą o tam – wskazałam śmiało palcem.
– Pani Majer, ciszej! Na litość Boską! Proszę tam iść i za wszelką cenę dowiedzieć się jak się nazywają! – zażądał, co w ogóle mi się nie spodobało.
Wzburzona jak nigdy odrzekłam:
– Pan chyba sobie kpi – zaśmiałam się prosto w jego tłustą i okrągłą twarz bez wyrazu. Mam podejść i zapytać: Jeden z drugim, powiecie mi jak się nazywacie, bo, bo, no właśnie, bo co do jasnej cholery!?
– Bo teraz naprawdę mamy problemy z komputerami! Wysiadło zasilanie na całym lotnisku i wygląda na to, że samolot nie ruszy się stąd nawet na centymetr. Jeśli zaczną coś podejrzewać i wyjdą z samolotu, cały nasz trud na nic.
– Jesteście beznadziejni, rozumiecie? Be – zna – dziej – ni!
Obróciłam się na obcasie nierozchodzonych jeszcze szpilek i znów trzęsąc się ze zdenerwowania kroczyłam w stronę na dobre znienawidzonych przeze mnie blondynów.
– Przepraszam najmocniej, ale nastąpiła chyba pomyłka. Powinni panowie usiąść dwa miejsca dalej. Proszę dla pewności pokazać mi jeszcze raz bilety.
– Dla pani wszystko – z uśmiechem na twarzy i z niezwykłą delikatnością otulającą niezauważone wcześniej miękkie usta odrzekł… A… Adam Szwed!
– Coś nie tak? – wyraźnie zaniepokojony podniósł się z fotela i przytrzymał mnie pewnie ciepłymi, otulonymi zapachem najlepszych perfum, ramionami.
– Ależ nie, przepraszam, po prostu nazywa się pan tak samo jak mężczyzna, którego niedawno poznałam. Bardzo przepraszam za moją reakcję. Po prostu nie spodziewałam się…
– Nic nie szkodzi. Imponuje mi, że wywarłem na pani tak dobre wrażenie.
– Nie spodziewasz się jak bardzo – pomyślałam i wcale nie miałam na myśli zbiegu okoliczności dotyczącego nazwisk.
– Pana miejsce się zgadza. Przepraszam, to moja wina – byłam zakłopotana i wiedziałam już, że czuję się identycznie jak w niezapomnianym jeszcze nocnym koszmarze – boję się i będę wymiotować ze strachu.
– Ja nazywam się Oskar Libert i moje miejsce to 23c. Jeśli ten samolot za chwilę nie ruszy, pozostanie ono wolne! – nieprzyjemnie warknął znawca kobiecych dłoni i groźniej niż na mnie spojrzał po chwili na swojego sąsiada.
– Tak oczywiście – odparłam nieśmiało i ostatni raz spojrzałam na Adama Szweda, nowego Adama Szweda. Ze starym Adamem postanowiłam spotkać się jak najszybciej.
Wyszłam z samolotu, ale nie było go w umówionym miejscu. Pobiegłam do autobusu, gdzie siedział zniecierpliwiony porucznik Rejter.
– Szwed i Libert. Nazywają się Adam Szwed i Oskar Libert! – wykrzyczałam.
– Nie rozumiem – powiedział tak, jakbym rzeczywiście mówiła w innym języku.
Nie dałam jednak za wygraną.
– A ja rozumiem. Gdzie detektyw Szwed!? Co to ma znaczyć – zaklęłam pod nosem tak, jak kobiecie nie przystoi.
I zaczęło się wielkie poszukiwanie zaginionego detektywa, czym zajął się porucznik.
Siedziałam w pustym autobusie i układałam scenariusze wydarzeń, których byłam zarówno świadkiem jak i bohaterem. Do jasnej cholery! A jeżeli to on jest tym całym Zwiplarem, głową całej szajki, cholernie skutecznie ukrywającym się pod płaszczem detektywa? Zgadzało by się. Nie wygląda na starego, więc jego kariera też nie może być długa. Od 5 lat nie potrafią się dobrać do dupska mafijce, nie potrafiącej wymyślić nic pożyteczniejszego niż przebieranie się za bezdomnych, czy lumpiatych, bo już sama nie wiem jak to inaczej nazwać. Z drugiej strony dopasowali się idealnie, mili, przystojni, nie wzbudzający na co dzień podejrzeń. Podobni do siebie. Kurcze, a już go polubiłam. Mama, mama! Muszę do niej zadzwonić! Wydobyłam telefon zza pasa pończoch i na nowo trzęsącymi się rękami wybrałam jej numer.
– Halo, mama? Wszystko w porządku? Gdzie jesteś? Halo!?
– Cześć. Co się stało, czemu tak krzyczysz?
– Mam jakieś zakłócenia, powiedz co u ciebie?
– Nic kochanie, mam w końcu urlop. Jadę do babci na tydzień, przyjedziesz?
– O, to świetnie, wspaniale, że nie będzie cię w domu…
– Jak to?
– No, bo mnie tu trochę jeszcze zejdzie i nie chciałam żebyś była sama. Przyjadę, na pewno przyjadę.
– Aga. Muszę kończyć. Taksówka przyjechała. Cześć!
– Cześć, cześć. Wspaniale.
– Co panią tak cieszy? – usłyszałam dobrze już znany głos mężczyzny z samolotu.
– Nic ważnego, znaczy nieważne. Ale co pan tu robi, czy coś się stało? – adrenalina podskoczyła, a pot skraplał się po plecach grubymi kroplami.
– Pani musi odpowiedzieć mi na to pytanie. Szukałem pani w samolocie. Czy to nie dziwne, że dzieje się coś w środku, a moja ulubiona stewardessa znika bez śladu. Bałem się, że ktoś mi panią porwał.
W tym momencie doznałam olśnienia. Porwanie! Porwali Adam Szweda, prawdziwego Adama Szweda i ten mięśniak podszył się pod niego! A teraz chce zabić mnie.
Zemdlałam po raz drugi tego samego dnia.
Rozdział VIII
Budziłam się spokojnie i powoli. Nie otwierałam oczu jak zawsze, gdy miałam za sobą ciężki i głęboki sen. Chciałam poukładać sobie w głowie, co się ze mną działo, gdzie jestem i czy nic mi nie grozi. Powoli otwierałam powieki, ale były one tak ciężkie, że nie dałam rady nawet dojrzeć, gdzie się teraz znajduję. Czułam, że strasznie bolą mnie płatki uszu i zaśmiałam się w duchu, choć wcale nie powinno mi być wesoło. Przypomniałam sobie, że często tak śmiesznie układam się do snu, że moje uszy wywijają, co nad ranem przeistacza się w nieprzyjemny ból. Tym razem jednak były spuchnięte jak balon. Boże, pomyślałam – nie dość, że mafia, to postanowili robić na mnie jakieś eksperymenty. Dla pewności dotknęłam głowy, czy na pewno jeszcze tam są. Dzięki Bogu, to tylko moja fantazja. Szybko skojarzyłam, że opuchlizna i ból pojawiają się, gdy zakładam kolczyki. To reakcja na nikiel. No tak, ten cały fajtłapowaty porucznik kazał mi założyć je, bo umieścił tam podsłuch. A więc jestem trochę bardziej bezpieczna. Tylko trochę, bo nie sądzę, żeby ten leniwy i ociężały tłuścioszek nadawał się na superbohatera.
– Agnieszka, obudź się! – ktoś szeptał i szarpał mnie za rękę.
– Adam, co ty tutaj robisz? Co się dzieje? – na moment zapomniałam czy to mój wróg, czy przyjaciel. Cieszyłam się, że nie jestem sama.
Otworzyłam oczy.
– Masz związane dłonie. I nogi? Co do jasnej… - postanowiłam nie używać tego słowa przez jakiś czas.
– Jesteśmy zamknięci w jakieś piwnicy. Z jeszcze jednym facetem. Nie znam go, ale wrzucili go tutaj razem z tobą.
Odchyliłam się w lewo. Bardzo lekko, bo ruch utrudniał mi sznur przewiązany mocno wokół mojego ciała.
– To Adam Szwed, Adamie. I nie udawaj, że go nie znasz – próbowałam nie dać po sobie poznać, że się go boję i nie wiem, co za chwilę się ze mną stanie. – Czemu on jest nieprzytomny? – odpowiadaj! – krzyknęłam.
– O czym ty mówisz? – patrzył się na mnie wielkimi przerażonymi oczami.
– Dobrze wiesz o czym mówię, wystawiłeś mnie tam, na lotnisku, a teraz co – udajesz głupie niewiniątko. Tylko nie wiem po co. Może ty i twoi puści, umięśnieni, czarujący przyjaciele boicie się, że wiem o wiele więcej niż udało ci się ode mnie wydobyć. Nie wiem nic, nic, rozumiesz!? Możesz mnie udusić, albo zastrzelić. Mam to gdzieś! – sama nie wiem czym byłam bardziej zdenerwowana – doprowadzającymi mnie do szału uszami, czy jego orzechowym, niewinnym spojrzeniem.
– Jacy przyjaciele? Lepiej zastanów się jak się stąd wydostać, bo za chwilę twoje uszy eksplodują. Od myślenia tak masz?
– Od kiedy to zrobiłeś się taki dowcipny? Może pożartowałabym sobie z tobą, gdybym nie czuła, że zostało mi pewnie kilka minut życia, a to nie wprawia mnie w dobry nastrój.
Postanowiłam na razie w ogóle się do niego nie odzywać; i tak nie powie mi nic sensownego, co mogłoby pomóc porucznikowi w odnalezieniu mnie. Patrzyłam na leżącego naprzeciwko mnie Adama poznanego na lotnisku. Chociaż byłam pewna co do jego głosu, trudno mi było wyobrazić go sobie w brudnych spodniach i śmierdzącej kurtce. Nie mam dobrze wyostrzonego zmysłu wzroku, a wyceniłam go na 30 tysięcy. Teraz już spłata kredytu nie jest ważna. Kiedy umrę, pewnie mi go umorzą. Dla pewności spytałam:
– Czy ta kasa, którą mi obiecałeś jest już na moim koncie?
– Jest – odburknął niczym urażona postać z kreskówki. Po chwili dokończył:
– To jak to z tobą jest? Mówisz, że zostało ci niewiele do przeżycia, a martwisz się o kasę?
– Tak, martwię się. W przeciwieństwie do ciebie i twojej spóły zawsze korzystałam z uczciwie zarobionych pieniędzy, panie Zwiplar – nie hamowałam się już w ogóle i byłam pewna swojego.
– Ucisz się idiotko, chcesz żeby usłyszeli, że wiesz wszystko? Życie ci niemiłe?
– Jak śmiesz tak do mnie mówić! To w ogóle do ciebie nie pasuje.
Rozpłakałam się. Patrzyłam teraz na nich obu. Młodzi, przystojni, mili, mogliby grać w filmach dwójkę najlepszych przyjaciół, w których kochają się wszystkie babki. A są takimi draniami. A ich udawanie – jeden niewinnego superdetektywa, drugi twardziela w śpiączce, który właśnie się ocknął…
Rozdział IX
Dopiero kiedy próbował wstać zauważyłam, że ma posiniaczoną twarz.
– Dranie mnie pobili i wrzucili do furgonetki kiedy tylko doniosłem cię na miejsce. Mam chyba połamane żebra – wbrew temu co mówił i co można było odczytać z jego twarzy, wcale mu nie wierzyłam.
Nie odezwałam się słowem. Straciłam wszelkie siły i nadzieję, że jestem w stanie zrobić coś, co pomoże mi się stąd wydostać. Panowie nie tracili jednak energii. Kłócili się w najlepsze, a ja nie miałam ochoty ich słuchać. Związani, wyglądali jak sardynki w puszce, które za wszelką cenę chcą wyjść na wolność. Byłam gotowa uwierzyć, że kłótnia toczy się na poważnie. Tylko komu mam uwierzyć….
– Nie wiem po co tak namąciłeś z tymi nazwiskami. Bylibyśmy już dawno we Francji, gdyby nie twoja głupota. Jak można było pomylić paszporty!? – Adam – nie rzekomy detektyw – starał się wytłumaczyć mi zaistniałą sytuację. – Wiesz kochana paniusiu co zrobił ten kretyn? Każdy z chłopaków ma po 3, 4 paszporty, na różne nazwiska. A ten debil przez pomyłkę zabrał moją walizkę i zostawił mi tylko jeden jedyny paszport na nazwisko Szwed. Dlatego zniknął i spóźnił się na spotkanie z tobą. Pojechał do hotelu po nowe papiery, bo przecież mieliśmy tylko jeden bilet na Szweda. A Ty musiałaś być tak dociekliwa! I co ci to dało? Zginęłabyś bezboleśnie, naćpana tabletkami w pobliskich krzakach autostrady, a teraz czeka cię niewiadomy los. Zwiplar nie wybacza tak łatwo. Nam też się oberwie. Wiesz ile forsy kosztowało go sparaliżowanie całego lotniska? Inaczej przez to zamieszanie z dowodami wpadliby wszyscy.
– Przestań pieprzyć niestworzone historie! Agnieszko, nie wierz mu. Chcą mnie wrobić, żeby dowiedzieć się, ile wiesz. Nie mów im nic. Jakoś nas stąd wydostanę – błagał „detektyw”.
Nie odpowiadałam. Nie myślałam. Nie wiedziałam już, kto jest kim. Postanowiłam mówić sama do siebie, tak, aby słyszał mnie Rejter. Chociaż już dawno straciłam nadzieję na cudowny ratunek.
„Kim jest ten rzekomy detektyw? Zwiplarem, zwykłym gangsterem jak ten drugi, czy prawdziwym detektywem mówiącym mi prawdę. Jeśli tak by rzeczywiście było, to co się ze mną stanie? Nic nie wiem. Będą mnie torturować. Nie mogę znieść opuchniętych, bolących uszu, a co dopiero… Boże, wolę o tym nie myśleć.
– Adamie, czemu to ty zjawiłeś się pod moim domem? Dzwoniłam przecież na policję, a ty tam nie pracujesz, czemu byłeś pierwszy?
– Ja ci powiem czemu.
– Zamknij się!
– Mamy swoje wtyki w policji. Wysłaliśmy uroczego pana detektywa, który to niby miał swoich przyjaciół w policji, a że ma lepszą furę niż zawierciańskie gliny, przyjechał pierwszy.
– Aga, nie słuchaj go. To prawda, mam znajomości i od dawna tropiłem tą bandę. Miałem przeczucie, że po Łazach, uderzą na Zawiercie, dlatego wynająłem mieszkanie. Na moje szczęście tutaj. To prawda, uwierz mi, a z nimi nie mam nic wspólnego – tym razem obojętne spojrzenie i głos nie dawały o sobie znać.
Tylko słuchałam. Bo niby co miałabym odpowiedzieć?
– A co u twojej mamusi, Agusia?
Zadrżałam.
– Nie martw się o mamę. Załatwiłem to…
– Jasne, że załatwiłeś – przerwał mu Adam Dwa i uśmiechnął się szyderczo. – Po nikim nie zostawiliśmy tam śladu. O Rosmundzie też nikt się nie dowie. Jak to ustaliliśmy? Pojechał na wycieczkę i miał wypadek, a nie! To z poprzednim gościem tak miało być. Ten utopił się w wannie podczas kąpieli.
– Proszę, nie słuchaj go. Wiem, że nie znamy się długo, w ogóle się nie znamy i nie masz podstaw żeby mi ufać. Ale twoja mama mi zaufała. Zawiozłem ją tam, gdzie „konie na biegunach nie są jedynie marzeniem”. Sama kazała mi tak powiedzieć w razie, gdybyś nie chciała mi zaufać.
„Tam, gdzie konie na biegunach nie są jedynie marzeniem” – o tym miejscu wiedziałyśmy tylko my dwie. To dom pani Bawarsjusz, u której mama sprzątała. Zabierała mnie tam w weekendy, gdy cała rodzina wyjeżdżała, a ja mogłam całymi dniami bawić się w pokoju jej wnuczki. Miała kilka koni na biegunach, ja nie miałam ani jednego. Dlatego to była nasza tajemnica. Mama zawsze mówiła mi, że nie można bawić się zabawkami innych dzieci bez pytania i dlatego nie możemy nikomu powiedzieć o naszej tajemnicy, bo obie pójdziemy do piekła.
Skąd on o tym wie, może szantażował moją mamę. Spojrzałam na niego. W każdej innej sytuacji ufałabym temu człowiekowi bezgranicznie. Teraz to nie był odpowiedni moment na takie uczucia.
Rozdział X
Postanowiłam udawać, że śpię. Liczyłam na to, że może uda mi się podsłuchać, gdy będą coś mówić. Może zdradzą się z czymś. Po kwadransie miałam dość dziwnej pozycji, twardej podłogi i przeszywającego mnie zimna. Zaczęłam sinieć, co nie uszło uwadze moich partnerów z piwnicy. Poczułam, że ktoś niezdarnymi ruchami przybliża się do mnie. Otworzyłam oczy, które momentalnie zatopiły się w orzechową otchłań. Nawet w takiej chwili moja nieśmiałość wzięła górę nad odrazą jaką czułam do tego mężczyzny. Przyczołgał się, aby podać mi swój koc. Nie powiedziałam nawet dziękuję. Nawet gdybym chciała powiedzieć, potężny wstrząs i spadające z górnych półek cegły wyprzedziły moje myśli. Jedna z nich trafiła w głowę leżącego naprzeciw mnie blondyna, który chwilę wcześniej o wiele zwinniej niż mogłoby się wydawać próbował uciec.
– On wcale nie był związany, teraz musisz mi zaufać, popatrz – ja naprawdę nie mam się jak z tego uwolnić! – było w tym coś prawdziwego, ja jednak byłam przerażona tym, co przed chwilą się stało.
– Był tu jakiś wstrząs, potężny wstrząs. I pełno tu cegłówek – krzyknęłam.
– Czemu krzyczysz? – był najwyraźniej zdezorientowany.
– Nieważne – nie ufałam mu aż tak bardzo, aby powiedzieć o podsłuchu.
– Popchnij mnie w jego stronę – poprosił. – Może ma jakiś scyzoryk, albo klucze od tego pomieszczenia.
Zrobiłam jak kazał. W przeciągu kilku minut Adam był już wolny i zajął się rzekomym złoczyńcą. Usiadł spokojnie i zaczął dopasowywać klucze.
– A ja, co ze mną? –teraz byłam już pewna, że oboje są moimi wrogami.
– Myślisz, że gdybym cię teraz uwolnił, nie rzuciłabyś się na mnie i nie próbowała zabić?
Miał rację. Na pewno bym tak zrobiła.
– Był związany dla niepoznaki – wykrztusił zakrwawiony Drugi Adam i zemdlał ponownie po silnym ciosie Pierwszego.
Zniknął za drzwiami i zostawił mnie samą. Czułam, że moja śmierć jest blisko. Rozpłakałam się. Nie wiem skąd znalazłam siły, aby doczołgać się na drugą stronę i ciągle płacząc zaczęłam ocierać obwiązaną wokół mnie taśmę o ostre cegły leżące wokół mojego wroga. Nagle spostrzegłam, że moje łzy kapią na jego głowę i wokół, na podłodze, tworzy się kolorowa plama. Jego siniaki z twarzy spływały. Nie były prawdziwe.
– To farba – draniu!
– Uwolniłam się, słyszycie, uwolniłam się. Wychodzę stąd – zakrzyczałam tak głośno, że samą zabolały mnie moje opuchnięte uszy. – Wytrzymam, nie mogę ich teraz ściągnąć.
– Nie jesteś tu bezpieczna – szeptał zalany farbą i ledwo co przytomny… ktoś. No bo kim jest ten mężczyzna? Udaje, czy rzeczywiście się o mnie martwi? Płakałam coraz bardziej, osunęłam się na ziemię i wyczułam broń i portfel.
– Pani Majer, jak dobrze, że nic pani nie jest – usłyszałam za plecami głos Rejtera.
– Stój, nie ruszaj się! – do pomieszczenia wpadł Adam i celował do porucznika. Znieruchomiałam.
Zaczęli się szamotać, ale nie zwracałam na nich uwagi. Wpatrywałam się w zdjęcie znajomego mi, tęgiego fajtłapy i dane: Henryk Zwiplar. Odwróciłam się i spostrzegłam orzechowy, błagający wzrok duszonego Adama. Strzeliłam. Strzeliłam w plecy jego oprawcy.
Rozdział XI
– Co stało się z tym drugim mężczyzną z samolotu?
– Miał wyjątkowego pecha. Dostał zawału, gdy przewożono go do aresztu.
Spojrzał na mnie i zapytał:
– Chyba nie jest ci go żal?
– Nie, oczywiście, że nie.
– Mnie jest żal… ciebie. Czy widziałaś swoje uszy? Czemu nie ściągniesz tych kolczyków.
– Zostaw. Muszę coś jeszcze sprawdzić.
Pobiegłam w stronę zwłok zastrzelonego przeze mnie mężczyzny.
– Nazywam się Agnieszka Majer. Powtarzam, nazywam się Agnieszka Majer. Usłyszałam się, gdy tylko zbliżyłam się do niego.
– Czemu nie powiedziałaś mi, że miałaś podsłuch? – usłyszałam za plecami.
– To oczywiste – myślałam, że on mnie uratuje, a ty – że mnie zabijesz.
– To czemu strzeliłaś, co takiego się stało? Uwierzyłaś mi? – przybliżył się do mnie bardziej i próbował pocałować.
– Chciałbyś – odrzekłam i uciekłam. Ten z celi miał przy sobie jego paszport. Spostrzegłam go w ostatniej chwili, potem odwróciłam się i…
– I co? – zapytał.
– I jak zawsze urzekły mnie twoje orzechowe oczy – powiedziałam do siebie w myślach.
Rozdział XII
– Aga! Przyniosłam gazety! – zakrzyczała od progu mama.
– Dzień dobry pani, Agnieszka jest jeszcze w łazience, maluje się – poinformował Adam.
– Czyli mamy jeszcze chwilę dla siebie – odrzekła skrycie, myśląc, że nic nie słyszę.
– Chyba tak, ale ja powinienem już się zbierać. Co powiem, gdy przybędą tu pani znajomi?
– Wnuczki pani Bawarsjusz? – proszę się nie martwić, traktują mnie jak najbliższą rodzinę, przecież gdyby było inaczej, w ogóle nie pozwoliłyby mi tu zostać. A tak w ogóle, to pewnie zechcą poznać uroczego detektywa z okładki – podsunęła mu pod nos gazetę z jego zdjęciem.
– Aga, długo jeszcze? – zapytali chórkiem.
– Zacznijcie beze mnie, przecież wiecie, że nigdy nie czytam swoich artykułów – odparłam szczerze.
– Chodźmy więc do salonu, Adamie – z kubkami aromatycznej kawy powędrowali w wygodne miejsce.
– „Młody detektyw i sprawa jego życia” – niezły tytuł, nie sądzi pani? – i zaczęli na przemian odczytywać kolejne akapity.
„10 lutego, po blisko 6 latach od rozpoczęcia pana pracy jako detektyw zajmował się pan wyłącznie sprawą tajemniczej szajki pod wodzą przebiegłego Zwiplara. Czy może pan przybliżyć nam tą sprawę?”
„Banda Zwiplara swoją tragiczną działalność rozpoczęła, gdy byłem jeszcze na studiach. Mój ojciec, który zmarł przed 7 laty zajmował się nią bezustannie, co zmotywowało mnie do przejęcia sprawy. Początkowo działali tylko na północy kraju, ale ostatnio przenosili się w coraz to nowe miejsca. Atakowali bogatych, samotnych ludzi, wcześniej przez długi czas ich obserwując. Łupy wywozili do Francji, gdzie mieszkała rodzina Zwiplara – żona i dwójka dzieci. Aby nie budzić podejrzeń urządzali takie wycieczki dosyć często. Głównie wywozili duże sumy pieniędzy i kosztowności w postaci biżuterii. Dzieła sztuki i tym podobne w ogóle nie wchodziły w grę. Z biżuterią i pieniędzmi było zawsze łatwiej – mogli mieć je przy sobie.”
„Czemu rozpracowanie szajki było tak trudne?”
„Odpowiedź jest prosta. Przywódcą okazał się być szef śląskiej policji, którego pozycja po pierwsze – nie budziła żadnych podejrzeń, po drugie – pozwalała na skuteczny kamuflaż do dosłownie ostatniej chwili.”
„Kto zatem odpowiedzialny jest za 2 ostatnie głośne katastrofy w naszym rejonie? Mam na myśli awarię na lotnisku, która spowodowała spore zamieszanie i wstrząs przy budynku, gdzie przebywał pan jako zakładnik?”
„Pracujemy nad tym. Nie mogło to być chyba aż takie wspaniałe, podwójne zrządzenie losu? Na pewno pokrzyżowało plany Zwiplarowi, który sam miał wsiąść do samolotu pod moim nazwiskiem. Znalazłem przy nim dokumenty z jego zdjęciem, a moimi danymi. Musieli nie dogadać się w grupie, kto na jakie nazwisko jedzie. Zapewne chciał to sprawdzić w komputerze, ale zasilanie wysiadło. Miał pecha, że kazał sprawdzić kumpli… Jeśli chodzi o wstrząs, szczerze przyznam, że nie wiem co się stało…”
„Czy złapaliście wszystkich członków grupy?”
„Ustaliliśmy ich prawdziwą tożsamość i skazaliśmy na kilkadziesiąt lat więzienia. Dwoje z nich zginęło podczas wybuchu. Dlatego sam Zwiplar zszedł po nas na dół. Dalsze jego losy są już pani znane…”
„Czy zatem możemy czuć się bezpiecznie?”
„Myślę, że tak. Wypadałoby podziękować pewnej uroczej kobiecie, która skutecznie pomogła mi w dochodzeniu.”
„No tak, ale ona podobno nie chce ujawniać swojej tożsamości?”
„Rzeczywiście, mnie też o to prosiła. Chciałbym jej tylko przekazać, że ona też może czuć się bezpieczna, ręczę za to”.
Te ostatnie słowa przeczytał wyjątkowo starannie, tak, że pomimo bandaży wokół głowy, usłyszałam je wyraźnie.
– Nie zachowuj się głośno. Moje uszy jeszcze nie wyzdrowiały – uśmiechnęłam się szczerze i powędrowałam w stronę pokoju z końmi na biegunach.
autorka: Ewelina Bednarz - zawiercianka, studentka polonistyki na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach