Aktualności
Strona główna / Aktualności / Zbigniew Żubr: Moje Zawiercie 1945-1949
Zbigniew Żubr: Moje Zawiercie 1945-1949
data dodania: 2012-03-22 11:26:52
Styczeń 1945. Mam niecałe 14 lat. Rodzice zakazują oddalać się od domu, bo lada chwila rozpoczną się walki. Widać tłumy przerażonych niemieckich cywilów, oczekujących z tobołkami na pociągi na zachód. Już nie widać znienawidzonych mundurowych, za to coraz więcej pojazdów wojskowych, jadących ul. Górnośląską w kierunku Siewierza. Plotki, że bombardowane będą fabryki, m.in. zakłady TAZ, w których ostatnio funkcjonowały sortownie czy szwalnie niemieckich mundurów. Mieszkamy blisko tych zakładów, wobec czego rodzice przenoszą mnie i brata do znajomych mieszkających dalej.
Nocą 20 stycznia Rosjanie prawie bez żadnych walk przejeżdżają przez miasto, kierując się w kierunku zachodnim.
Wczesnym rankiem widzę obok domu zabitego, umundurowanego „własowca” (byli to Rosjanie lub Ukraińcy wcieleni do niemieckiego wojska, ale jako element niepewny byli wystawiani na najgroźniejsze pozycje – pierwsi musieli atakować, ostatni uciekać). Kilka godzin później zwłoki nadal leżały, ale już tylko boso i bieliźnie.
Odprężenie – coraz więcej ludzi na ulicach. Zachodzę do Jurka, który mieszkał nieopodal, na parterze domu przy przelotowej ulicy. U niego i u sąsiadów zakwaterowano na krótko rosyjskich żołnierzy. Śmiertelnie zmęczeni, śpią pokotem na podłodze. Obdarci, karabiny na sznurkach lub krawatach. Rozkazali matce Jurka, by dała im jeść. Miała tylko kartofle i trochę cebuli. Wyjęli z plecaka kawałek starej słoniny na okrasę i to wystarczało, byli zadowoleni.
Dalej w centrum miasta ludzie zbiedzeni wojną zabierają z poniemieckich sklepów i urzędów wszystko, co się da. Tłumy wynoszą z zakładów TAZ niemieckie mundury, koce, obuwie, odzież (jeszcze przez kilka miesięcy widać było na ulicach ludzi w poniemieckich ubiorach).
Widać i czuć nastrój odprężenia i radości, aczkolwiek nadal bieda i głód, a do końca wojny daleko. Ludzie wysiedleni z własnych mieszkań powracają do nich, my też wróciliśmy do domu zarekwirowanego w 1939 r. Organizuje się administracja miejska, milicja, ochrona fabryk.
Szkoły jeszcze nie działały, a ja czternastolatek ogarnięty euforią wyzwolenia zgłosiłem się jako ochotnik do pomocy do rosyjskiego szpitala wojskowego. Z dumą obnosiłem przepustkę uprawniającą do swobodnego poruszania się nocą po mieście, a po pracy przynosiłem do domu przydziałowe pół bochenka chleba.
Niestety po niedługim czasie moja początkowa euforia zgasła. Ranni żołnierze często całe dnie leżeli w nieludzkich warunkach, jęcząc z bólu, prawie bez pomocy medycznej, ponieważ opieka medyczna składała się z felczera i sanitariuszy, brakowało leków, środków przeciwbólowych i materiałów opatrunkowych. Pomagałem, jak mogłem. Najczęstszym tematem rannych były oczywiście wódka i papierosy. Byłem za młody, by nagabywali mnie o najczęstsze przedmioty pożądania, jakim były dla nich „czasy”, tzn. zegarki. Kiedyś zobaczyli u mnie blaszane pudełeczko po niemieckich papierosach. Strasznie ich to zachwyciło – takich papierośnic jeszcze nie widzieli, prosili bym wszędzie tego szukał, a oni chętnie to kupią. Wyszperałem kilkanaście pudełek, a oni rzetelnie wywiązali się z przyrzeczenia. Dostałem kilkanaście rosyjskich banknotów, zupełnie nie znając ich wartości. Potem okazało się że są to bezwartościowe, dawno wycofane z obiegu „czerwońce”.
Wiosną 1945 r. tak jak przyroda, zaczęły w Zawierciu rozkwitać wszelkie inicjatywy samorządowe, polityczne, młodzieżowe, zaczęto uruchamiać szkoły. Swą działalność prowadziły partie – Polska Partia Robotnicza, Polska Partia Socjalistyczna, Stronnictwo Demokratyczne, Polskie Stronnictwo Ludowe, a także organizacje: Związek Młodzieży Wiejskiej, Organizacja Młodzieżowa Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego, harcerstwo, Sodalicja Mariańska, PCK, Towarzystwo Ziem Zachodnich, kluby sportowe i inne. Życie wracało do normy.
Dla mnie, czternastolatka, najważniejszym momentem było przyjęcie do męskiego gimnazjum ogólnokształcącego, mieszczącego się w przedwojennym budynku przy przecznicy od ulicy Piłsudskiego (nazwy ulicy nie pamiętam). Koledzy z klasy w różnym wieku, często o cztery lata starsi, bo wojna przerwała im edukację, część z Zawiercia, część ze wsi, sporo przesiedleńców z Kresów Wschodnich. Wielu było półsierotami – niektórzy wiedzieli, że ich ojcowie lub matki zginęli w niemieckich obozach koncentracyjnych, a niektórzy dopiero potem dowiedzieli się, że zginęli w Katyniu czy innych miejscach zagłady sowieckiej. Grono pedagogiczne też z różnych stron Polski. Byli to wspaniali ludzie, apolityczni, naprawdę chcieli nas jak najwięcej nauczyć. Celowo nie wymieniam nazwisk, bo mógłbym przypadkiem kogoś pominąć, a tego nie chcę. Zresztą napisano kilka monografii o Zawierciu, i tam są wszyscy wymienieni.
W tym czasie rozpoczęły działalność inne szkoły średnie: Gimnazjum Żeńskie, Pedagogiczne, Handlowe i Techniczne.
Ponieważ w tym okresie nie było jeszcze żadnych nacisków ideowo-politycznych, przyjęto przedwojenną zasadę, że nasze gimnazjum (i chyba też inne) zbiera się w każdą niedzielę przed szkołą i zwartymi kolumnami, w ósemkach, ze śpiewem maszerujemy do kościoła na mszę o godz. 10.
Niestety mało przeżywałem religijną treść tych pochodów, natomiast najbardziej zapamiętałem miły tłok w bramie kościoła, gdy razem z dziewczętami tłoczyliśmy się do wyjścia, a potem niemal rytualny spacer na główną ulicę 3 Maja, by go zakończyć w Parku Miejskim, gdzie była okazja nawiązać ciekawe znajomości, tak miłe w okresie dojrzewania.
Wszystko w tym 1945 było dla mnie nowe, ciekawe i fajne.
- i chodzenie na mecze piłkarskie KS Warty na boisko na Argentynie (zapamiętałem niewybredny dowcip, jaki krążył wśród kibiców: „Dlaczego Warta na mecze wyjazdowe wyrusza w trzy ciężarówki? Bo w pierwszej jadą zawodnicy, w drugiej kibice, a w trzeciej kamienie…”)
- i chodzenie wieczorami do parku, gdzie żołnierze radzieccy rozpinali ekran i z agregatu na ciężarówce wyświetlali rosyjskie filmy – a dla mnie był to pierwszy kontakt z kinematografią
- i widok pierwszego żołnierza w polskim mundurze
- i pierwszy wyjazd na kolonie do Siewierza
- i pierwsze wycieczki na Centurię i do Kądzielowa
- i pierwsze prażonki
- i wiele innych, choć dziś określiłbym je jako banalne
Moje wspomnienia o Zawierciu dotyczą miasta o innej topografii niż dzisiejsza. Dziś jest ładniejsza zabudowa i budynki, dawniej była ładniejsza przyroda.
W mieście było pięć stawów:
- pierwszy, w dzielnicy Warty, jako zbiornik retencyjny dla Huty. Czysta woda, można było popływać.
- drugi, w Parku Miejskim, dziś go niestety nie ma.
- trzeci, w parku Szymańskiego, na potoku płynącym z Argentyny przez Lasek Fabryczny, dziś go nie ma.
- czwarty, przy ul. Kościuszki, blisko torów kolejowych, dziś go nie ma.
- piąty, za torami, przy ul. 11 Listopada, jako zbiornik retencyjny dla TAZ. Dziś go nie ma.
A szkoda, że ich nie ma. Można było łapać rybki, ślizgać się na łyżwach, a w niektórych kąpać się.
Było więcej zieleni. Miedzy ul. Sienkiewicza a ul. Piłsudskiego był tzw. Lasek Fabryczny, dziś na tym terenie wybudowano kompleks sportowy.
Nieopodal Zawiercia, w lasach, jest źródło rzeczki Centuria. Na tej rzeczce były dwa stawy z przecudnie czystą i zimną wodą, zasilające dwa wodne młyny. Dziś została tylko rzeczka, a młyny przestały działać.
Pamiętam wiosenne żartobliwe zawody sportowe: kto wolniej przejdzie na bosaka przez tę szeroko rozlaną, zimną rzeczkę… Nagrodą był katar.
Po drugiej stronie torów, w kierunku na Dąbrowę, za Technikum Mechanicznym, był kolejny „aquapark” –Kądzielowa. Był to szeroko rozlany staw na spiętrzeniu małej rzeczki, świetne miejsce do kąpieli.
Zawiercie było miastem wybitnie przemysłowym. Rytm i rozwój miastu nadawały liczne zakłady przemysłowe:
- Huta Hulczyńskiego (tak się dawniej mówiło i pisało, dziś podobno „Huldczyńskiego”)
- Zakłady Bawełniane TAZ
- Huta Szkła
- Odlewnia Erbego
- Zakłady Mechaniczne Krawczyka przy ul. Paderewskiego
- Octownia
- Zakłady mechaniczne Berndta przy Górnośląskiej
- Fabryka Pasty do Obuwia Erdal („Erdal z żabą zieloną jest past wszystkich koroną”)
A nieopodal miasta, w Porębie, słynna fabryka obrabiarek, w Ogrodzieńcu cementownia „Wiek”, na Borowym Polu fabryka gwoździ i hufnali, i wiele innych mniejszych.
Te zakłady przemysłowe determinowały określony rozwój infrastruktury miasta i okolic: osiedli, budynków mieszkalnych, ulic, szkół, kanalizacji, sklepów. Dziś większości tych zakładów nie ma, ale pozostała dawna struktura miasta, choć bez dawnej zieleni i wody. Widocznie po wojnie i władcom miasta, i architektom, i planistom rozwoju miasta zupełnie obce były określenia „przyroda” i „ekologia”.
Ulica 3 Maja była tak jak dziś ulicą główną, a ul. Paderewskiego i Górnośląska były arteriami przelotowymi na linii wschód – zachód. Od dworca kolejowego na wschód i w kierunku ul. Paderewskiego była dzielnica najbogatsza, można powiedzieć: reprezentacyjna. Inne dzielnice miały charakter robotniczy. Centrum handlowe to była ul. Marszałkowska, Nowy i Stary Rynek.
Ośrodkiem kultury był Dom Ludowy, tzw. Ludowiec, do dziś istnieje jego budynek. Odbywały się tam spektakle teatralne, muzyczne, zebrania różnych organizacji i mecze bokserskie. Funkcjonowały dwa kina: „Stella” i „Promień”.
Najgorzej było z obiektami sportowymi – istniał tylko poprzednio wymieniony stadion KS Warta na Argentynie i kilka przyszkolnych boisk i sal gimnastycznych.
Było kilka restauracji i kawiarni, ale ze względu na wiek nie byłem ich bywalcem i słabo pamiętam, za wyjątkiem kawiarni Merty przy ul. Górnośląskiej („u Merty był, ciastka jadł i wino pił”), lodów w cukierni Cichonia w centrum przy przejeździe oraz kawiarenki w Parku Miejskim.
Młodzież też była inna. Przede wszystkim była bardzo rozśpiewana. Czy to na szkolnych spotkaniach, czy na wycieczkach, czy w harcerstwie, wszyscy zawsze śpiewali, bez względu, czy dysponowali dobrym głosem. Dominowały piosenki ludowe, wojskowe, powstańcze. Duża w tym zasługa programów szkolnych, bo śpiew należał do zajęć obowiązkowych. Dziś tego śpiewania nie słychać, a gdy słychać, to albo ryk kiboli, albo poalkoholowe „pieśni biesiadne”…
W tamtych czasach z tańczeniem było gorzej niż ze śpiewaniem. Po wojnie tańczyło się oczywiście przedwojenne tańce: tango, walc, fokstrot. Szkoły organizowały w salach gimnastycznych tzw. potańcówki, ale żeby tam chodzić, to trzeba było choć trochę umieć tańczyć. I z tym był problem: który chłopak miał starsze siostry czy kuzynki, to go uczyły, ale ja i kilku mnie podobnych zbieraliśmy się u Leszka, jego rodzice mieli patefon i kilka płyt i jego mama żmudnie uczyła nas podstawowych kroków tanecznych:
raaaz i dwa, raaaz i dwa, lub raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy, a my wytupywaliśmy to buciorami.
Na potańcówki dziewczyny przychodziły osobno, chłopcy osobno. Wyglądało to tak, że dziewczyny stały pod drabinkami gimnastycznymi albo w grupkach, udając, że są bardzo zajęte rozmowami, a młodzieńcy spacerowali z poważnymi minami, zastanawiając się, którą poprosić do tańca. Po imprezie odprowadzało się grupowo.
Od zakończenia wojny angażowałem się w harcerstwie: jako druh w gimnazjalnej drużynie 89 Z.D.H oraz jednocześnie (po odbyciu kilku szkoleń) jako drużynowy (tzw. wódz) drużyny zuchów, 8-12 letnich chłopaków ze szkoły powszechnej przy ul. Szkolnej.
Dostaliśmy po pewnym czasie do dyspozycji drewnianą „zuchówkę” przy ul. 11 Listopada, gdzie co tydzień odbywały się zbiórki, polegające na śpiewaniu, zabawach, majsterkowaniu itp.
Strasznie się tym emocjonowałem – wynajdywałem różne gry, regionalne piosenki, a często sam je tworzyłem. Nie zapomnę, jak jeden zuch wracając z wycieczki na Centurię dostał gorączki i zasłabł, a ja „na barana” musiałem go donieść do domu. W domu podpadłem, bo przyłapano mnie zimą, jak w najlepszej rodzinnej walizce wynosiłem z domu węgiel dla ogrzania zuchówki.
Z gimnazjalną drużyną wyjeżdżałem co roku na letnie, a czasem i zimowe obozy. Pamiętam Lewin Kłodzki, Krzyż, Zawoję. Do dziś wspominam moich drużynowych i Komendanta Hufca – to byli szlachetni, wspaniali ludzie.
Harcerstwo wpoiło mi cechy niezwykle ważne w dalszym, dorosłym życiu: solidarność, obowiązkowość, odpowiedzialność za siebie i za innych, hart ciała i ducha i umiejętności techniczne.
Nie spotkałem się w harcerstwie z żadnymi przejawami nielojalności wobec ówczesnego ustroju. Tym bardziej wielkim dla mnie zaskoczeniem było chyba w 1948 r. zawiadomienie nas przez przełożonych, że ZHP ulega natychmiastowemu rozwiązaniu. Nie rozumiałem tego, nie znałem motywów ani szczegółów, zresztą takim 17-latkom nie wszystko się mówiło – może to i lepiej. Przyjęliśmy to smutnie, bez komentarza.
Jednak na tym się nie skończyło. I ja, i moi koledzy z harcerstwa byliśmy niedługo potem wzywani do miejscowego UB, gdzie przez wiele godzin każdego z nas osobno wypytywano o to, gdzie się podział sztandar naszego hufca, kto go ukrył. Żaden z nas nie wiedział (a gdy wiedział, to nie powiedział). Prawdy dowiedziałem się dopiero po wielu, wielu latach...
Zbliżała się matura, chciałem iść na studia. Zdawałem sobie sprawę że moje pochodzenie – tzw. inteligencja pracująca, przynależność do harcerstwa oraz średnie stopnie szkolne, nie przysporzą mi dodatkowych punktów na komisjach przyjęć. Biorąc to pod uwagę, zamiast kolejnego obozu harcerskiego ochotniczo zgłosiłem się do „Służby Polsce” i dzielnie przez 6 tygodni odgruzowywałem Warszawę.
Mało tego. Krótko przed maturą jedna z naszych ulubionych profesorek, zupełnie apolityczna, z rozbrajającą szczerością i bez żadnej ideologicznej propagandy wprost powiedziała nam: Moi kochani, większość z was chce iść na studia, ale wiecie, że trudno się dostać. Zapiszcie się do ZMP, to znacznie ułatwi wasze plany.
Po krótkiej, burzliwej dyskusji cała klasa podpisała za kilka dni odpowiednie deklaracje, otrzymaliśmy legitymacje, nigdy nie byliśmy w szkole na żadnym zebraniu tej organizacji. I tak dostaliśmy się na studia.
Zaczęło się życie poza Zawierciem, inne otoczenie, inni koledzy, inne miasta, ale... to już inna bajka.
Do dziś czasem odwiedzam Zawiercie, chodzę po różnych zakątkach, czasem je poznaję, czasem nie.
Ale w pamięci utkwiła mi na zawsze rzewna, prymitywna piosenka z rymami częstochowskimi*, którą usłyszałem w latach młodości w Zawierciu:
Słońce wschodzi i zachodzi tu i tam
A ja sobie na Zawiercie spoglądam
Bo tu moja chatka, a w niej matka ma
Tu jest ma dziewczyna, którą kocham ja...
* Trudno się dziwić, przecież Częstochowa leży pod Zawierciem!
________________________
Ilustracje w tekście pochodzą z archiwum Jadwigi i Sławomira Gębków.